Wydana w Agora (2011).
Kolejna książka, którą udało mi się przeczytać w formie ebooka (bardzo sobie to chwalę, nawet jeśli ilustracje miałam jedynie czarno białe) i po którą sięgnęłam właściwie zupełnie przypadkowo. Jak dobrze się stało, że przy zamawianiu ebooka o Chinach dodawali trzy książki gratis , właśnie jako ebooki. Postanowiłam zobaczyć, jaka ta „Kuna…” jest i jak zaczęłam czytać, tak…wciągnęło mnie tak, że nie mogłam się oderwać.
Co to za wspaniała i pokrzepiająca lektura, zwłaszcza po tych chińskich koszmarach, o jakich się naczytałam. O ile się orientuję, to chyba książka dla dzieci? Ale szczerze? Kompletnie mi to nie przeszkadzało! I uwaga, jeśli chcecie poczytać ją z dzieciakami, to to jest właśnie taka lektura, która jest według mnie wyśmienita do wspólnego rodzinnego czytania. Ja teraz zamierzam zmusić P. 🙂 do przeczytania jej. Żartuję oczywiście, bo wiem, że po moich opowieściach o książce podczas naszych wieczornych spacerów do lasu sam ma na nią wielką ochotę.
Ja miałam ten fart, że to wydanie jest wznowieniem wcześniejszego, z dodanymi kilkoma rozdziałami.
O czym jest „Kuna za kaloryferem”? Niekończącą się opowieścią o dwójce fajnych młodych ludzi, którzy kochają zwierzęta i wciąż jakimś pomagają. Nie są w tym pomaganiu sami. Mają to wielkie szczęście, że otoczeni są serdecznymi, pomocnymi ludźmi, którzy sprawiają, że ta pomoc zwierzętom staje się owocna i często owocuje najważniejszym, czyli powrotem dzikich zwierząt w ich naturalne, dzikie środowisko, w którym czują się najlepiej.
Adam Wajrak, myślę, że tego pana nikomu nie trzeba przedstawiać, opisuje w tej książce swoje przygody i perypetie podczas pomagania zwierzakom wraz z jego żoną Nurią. Opisuje je tak barwnie i ciekawie, że jak wspomniałam, nie można się dosłownie od lektury oderwać a również chce się o tym, co się wyczytało opowiadać i opowiadać, stąd tematyka na naszych spacerach i nie tylko została przeze mnie podczas lektury nieco zmonopolizowana;) Ale nie szkodzi. Bo o fajnych, dobrych książkach, takich, które na nas wpłynęły pozytywnie, a tak na pewno było w przypadku tej książki, mówić trzeba i polecać należy je na pewno.
Myślę, że „Wajraki” jak ich prywatnie nazywam (mam nadzieję, że Oboje by się za to na mnie jakoś bardzo nie obrazili) wynieśli swoje zamiłowanie do zwierząt, przyrody z domów. Mimo, że trochę się zarzekali, że ich rodzice podobno aż tak zwierzakami się nie interesują to zarówno rodzice Adama jak i Nurii byli zawsze tolerancyjni wobec dzieciaków, które znosiły kolejne zwierzaki do domów jak również już podczas ich mieszkania poza Warszawą, parę razy zostawali w domostwie dorosłych już dzieci i zajmowali się ich zwierzętami. Tak nie robią osoby, którym przyroda i zwierzaki są obce i obojętne;)
Nie sposób wyliczyć wszystkich zwierzaków, którym pomogli, bo były tam i bociany i srokosz, i kruki i nietoperz i smużka, i jeż, borsuki i rozmaite sowy i tytułowa kuna i wydra. Borsuki pojechały do Kadzidłowa, które to miejsce znamy z wypraw na Mazury i które zawsze polecam, szczególnie osobom z dziećmi na wspaniałą wyprawę.
Miłość do zwierzaków „Wajraków” jest odwzajemniona, to się czuje. No, ale jak można nie odwzajemniać miłości do osób, które o zwierzętach myślą jak o dzieciakach?:)
Cytacik:
„Jak to, nasze maleństwo z jakąś obcą kuną? A jak, nie daj Boże, ta obca pogryzie naszą? Byliśmy jak przewrażliwieni rodzice (…). Nie zawsze jednak tacy rodzice mają rację i czasami to ich przewrażliwienie może dziecku zaszkodzić, tym bardziej gdy dziecko jest dzikim zwierzakiem”.
Moja ocena to 6 / 6. Za całokształt, za miłość do zwierzaków i przyrody, za dobre serducha i za terapeutyczną część tej książki.