Francja…

…odwiedziła mnie pod postacią pocztówek, za które dziękuję Nutcie i Czarze:) Od Nutty dostałam pocztówkę z typową starą zabudową miasteczka Troyes a od Czary reprodukcję obrazu prezentującą Rue de Clichy z roki 1900! Obraz, który przeniósł mnie odrobinę w stare, dawne czasy. Lubię miasta a faktycznie ciekawie jest je oglądać również w postaci obrazów dawnych mistrzów. 

Kolejna fala upałów i ważne sprawy, które z gatunku zajmujących mocno głowę powodują, że nie mam ochoty pisać osobnej recenzji dla książki o Japonii, którą ostatnio przeczytałam, a jest to „Japonia w sześciu smakach” Anny Świątek. Niezłe, według mnie czytadło. Żadne odkrycie nie zostało tam dokonane, ot, kolejne spojrzenie na Japonię osoby, która spędziła tam rok, więc nie kogoś, kto tam mieszka, ale zawsze chwilę przebywał. Sporo fajnych zdjęć, ciekawe opisy przygód autorki tamże. Jak mówię, Ameryka nie została odkryta, ale w sam raz na letni czas. (Oceniam na 4.5 / 6).

Upały wróciły, oddychać ciężko, generalnie chyba nie mogłabym żyć w krajach południowych, utwierdzam się w tym przekonaniu coraz bardziej.

Miłego, spokojnego weekendu dla Was. 

„Wyspa Tokio”. Natsuo Kirino.

Wyspa Tokio

 

Wydana w Wydawnictwie Sonia Draga. Katowice (2012).

Z japońskiego przełożyła Renata Sowińska-Mitsui. 

Tytuł oryginalny Tokio-jima.

To kolejna książka japońska, po którą sięgnęłam w niedawnym czasie. W dodatku czytałam wszystkie książki tej autorki, które ukazały się u nas i po zachwycie nad jej „Ostatecznym wyjściem” przyszedł zawód nad jej „Groteską” i dość obojętna ocena jej”Prawdziwego świata”, któremu (oczywiście, co zawsze podkreślam, według mnie) czegoś zabrakło. Tymczasem teraz wielki zachwyt nad przeczytaną właśnie „Wyspą Tokio”. I zadowolenie, że jednak się na nią skusiłam, pomimo, że przyznaję, po lekkim zawodzie poprzednimi wahałam się.

Na samym początku poznajemy realia, w których dzieje się akcja książki. Pięć lat temu do bezludnej wyspy dotarło małżeństwo w średnim wieku, dla którego miała odbyć się podróż życia na jachcie. Podróżą życia z pewnością można ją nazwać, na pewno jednak nie w kategoriach, o jakich wyruszając w tę podróż mieli na myśli obydwoje małżonkowie.  

Wyspa okazała się wyspą bezludną. Do czasu. Bowiem szybko na niej pojawiły się jeszcze dwie zupełnie niezależne od siebie grupy. Z Japonii i z Chin. I tak oto na tej przedziwnej, odciętej od świata wyspie, o której przypomina sobie ktoś jednak raz na parę lat podrzucając na nią beczki oznakowane jako coś niebezpiecznego, znalazło się odciętych od świata 32 ludzi. 31 mężczyzn i jedna kobieta, Kiyoko. 

Mąż Kiyoko dość szybko żegna się ze światem w dość zresztą podejrzanych okolicznościach. A ona sama wiąże się z nowym mężczyzną. 
I od tej pory wszystko zaczyna toczyć się jakimś dziwnym nowym torem. Jakby stare reguły, obowiązujące na stałym lądzie nikogo z obecnych na wyspie nie obowiązywały. W sumie, można powiedzieć, zabieg nie jakiś odkrywczy, czyli umiejscowienie akcji książki w miejscu odciętym od świata (pomimo, że rozbitkowie oczekują wyratowania nikt nie spieszy im z pomocą) i ukazanie, jak w ekstremalnych warunkach ludzie zdają się umieć odnaleźć bądź nie, stwarzając zupełnie nowe reguły życia (a może gry?), układając nowy świat według nowych zupełnie nowych reguł.
W końcu pojawia się kwestia zasadnicza czyli to, w jaki sposób tworząc nowe reguły, ci ludzie tworzą nową cywilizację. Rządzącą się prawami obowiązującymi dość nagle i w nowych warunkach, w których się znaleźli. I co ciekawe, widać, że tak czy siak, spora część z nich owej na swój sposób pojętej cywilizacji właśnie potrzebuje. Z jej liderami, z jej miejscami kultu, z możliwością posłuchu. Czyli w nowej rzeczywistości najchętniej sięga się po stare jednak wzorce… 

Autorka nie wprost ale jednak zdaje się stawiać pytania. Co tak naprawdę jest cywilizacją a co nią nie jest? W jaki sposób możemy sami ją kształtować. Kto narzuca nam pojęcie „cywilizacji”…czy ktoś narzuca czy możemy odczuwać ją w jakiś sposób wewnętrzny? Kiedy człowiek, który w poprzednim życiu był „cywilizowany” , ową cywilizowaną maskę gubi i zmienia się w bestię? I w końcu, jak łatwo udaje się nam jednak pogodzić ze zmianami i nawet przywyknąć do nowej rzeczywistości? Czy każdy to potrafi?

Autorka w swoich książkach nie jest delikatna. Nie owija nic w bawełnę. Dodatkowo, co akurat wcale nie zachwyca, ale stanowi jakby ciągłość,  w jej książkach rola kobiet często sprowadza się do roli ofiar mężczyzn, do tych, których zadaniem jest spełniać ich zachcianki i życzenia. 

Ogólnie książka, która na pewno dała mi do myślenia i zastanowienia się nad rozmaitymi aspektami życia współczesnego. 

Moja ocena to 5.5 / 6.

„Pan Nakano i kobiety”. Hiromi Kawakami.

Pan Nakano i kobiety

 

Wydana w Wydawnictwie W.A.B. Warszawa (2012). 

Przełożyła Anna Zalewska. 
Tytuł oryginału Furudogu Nakano shoten.

To kolejna książka tej autorki, którą miałam okazję przeczytać i podobnie, jak miało to miejsce w przypadku „Nadepnęłam na węża”, o której pisałam w tym wpisie, lektura okazała się ogromnie udana.  

To kolejna, po „Muzeum Ciszy”, o której pisałam niedawno, książka, którą określam książką „spokojną, z kojącym, wolnym rytmem”, w której liczy się raczej nastrój, klimat, również uspokajający rytm a niekoniecznie wartka i zmieniająca się co chwilę akcja. I podobnie, jak „Muzeum Ciszy”, w jakiś sposób ukoiła mnie, spowodowała, że czytało mi się ją bardzo dobrze i ponownie po jej zakończeniu nastąpiło wielkie rozczarowanie, że niestety już się skończyła.

Tytułowy Pan Nakano jest właścicielem sklepu ze starociami. Nie antykami, właśnie nie. Jak sam podkreśla, nie dorabiając do sprzedawanych przez niego przedmiotów żadnej zbędnej teorii, sprzedaje starocie a nie antyki. Pan Nakano ma siostrę, artystkę, Masayo. I dwoje pracowników, narratorkę, którą jest Hitomi i Takeo, jej kolegę z pracy. Zarówno „ekipa” sklepu, jak i jego klienci stanowią ludzi raczej nieprzeciętnych i nietuzinkowych. Ponadto, wszyscy ci ludzie na swój sposób pragną miłości. Niekoniecznie pożądania, seksu a właśnie miłości, uczucia. Są to osoby dość zagubione, szczególnie młodsi bohaterowie, którymi są właśnie Hitomi i Takeo. Pomiędzy tymi dwoma nieśmiało rodzi się uczucie. Uczucie delikatne, można powiedzieć, niepewne, dopiero co pączkujące. Takie, które bardzo łatwo jest zniszczyć, zdeptać jak delikatną roślinę. Tych dwoje jest podobnie nieśmiałych i nieco zagubionych w życiu. I oboje bardzo się gubią w owym pączkującym uczuciu, jakiego wobec siebie doświadczają. 

Bardzo mi się ta książka podobała. Po pierwsze, nie był to żaden romans, a właśnie opowieść o tym jak w tym naszym nowoczesnym, zabieganym świecie tak naprawdę potrzebujemy uczuć. Ciepła, poczucia pewności, oparcia się na kimś. I miłości właśnie. Autorka umiała o tym opowiedzieć w taki właśnie delikatny, subtelny sposób, znów się powtórzę, bo o tym wspominam przy okazji „Muzeum Ciszy”, w jakiś taki nienachalny. 

Bohaterowie w pewien sposób kojarzyli mi się z bohaterami książek Johanny Nilsson. Ona również lubi ukazywać ludzi, którzy nie odnoszą spektakularnych sukcesów, którzy często w jakiś sposób są zagubieni, czasem zawiedli się na ludziach. 

Mam nadzieję, że zakończenie książki niesie jednak dla bohaterów tej książki możliwość pozytywnej przyszłości. Czego im obojgu bardzo życzę, bowiem zdążyłam ich polubić.

A na zakończenie dodam, że ogromnie podoba mi się okładka tej książki. 

Moja ocena to 6 / 6.

z zupełnie innej beczki…

…porzucając temat lektur (obecnie czytam dawno wyczekiwaną książkę „Głową w mur Kremla”, również w formie ebooka, ta lektura akurat jest udana), to to, co dzieje się w pogodzie ostatnio naprawdę mocno przeraża. Zmartwiły mnie te trąby powietrzne, które nawiedziły Kujawsko-Pomorskie ostatnio. Znowu natura pokazała swoją siłę…okropnie przygnębiające obrazy wczoraj w tv widziałam, zniszczone domy, ale chyba (nie wiem, dlaczego) największe wrażenie zrobił na mnie widok zniszczonych setek hektarów Borów Tucholskich, te prawie stuletnie drzewa połamane jak zapałki…

Od dłuższego czasu stosujemy z P. terapię jak z rysunku Andrzeja Mleczki, który widziałam niedawno. Obym teraz dobrze go „odmalowała słowami”. Lekarz zaleca pacjentowi aby ten poprawił jakość swego życia i zaleca mu kurację (mam nadzieję, że dobrze teraz pamiętam) czyli „programy przyrodnicze tak, programy publicystyczne nie”. Robimy dokładnie tak samo. Odkąd mamy dekoder, zaczęliśmy z niego korzystać i nagrywamy sobie stosy programów przyrodniczych (najbardziej lubię te, których lektorem jest pani Czubówna, jednak naprawdę jest świetna!). Czasem podróżniczych ale właśnie głównie o zwierzętach czy przyrodzie. Zauważyłam, że brak oglądania polskich polityków i naszego polskiego piekiełka bardzo dobrze na nas wpływa a dzięki owym programom człowiek nie dość, że czuje się zrelaksowany to jeszcze naprawdę wiele ciekawych rzeczy się dowiaduje. 
Bardzo polecam taką terapię, gwarantuję poprawę jakości życia a na pewno zmniejszenie nerwów… 

Dobrego, spokojnego tygodnia Wam życzę.

„Życie jak w Tochigi na japońskiej prowincji.” Anna Ikeda.

 

życie jak w Tochigi

Wydana w Wydawnictwie W.A.B. Warszawa (2012).

Pozostając w klimatach „japońskich”, skusiłam się na książkę dotyczącą Japonii aczkolwiek opowiadaną z perspektywy Polki, autorki, zamieszkującej ten kraj wraz z mężem Japończykiem i dwoma kotami. Jak zauważyłam, większość Polaków tam mieszkających jest „zakocona” jak ja to nazywam, mój Przyjaciel swego czasu miał trzy koty. Domyślam się, że wynika to po części z tego, że warunki mieszkaniowe są po prostu wygodniejsze na trzymanie w mieszkaniach kotów aczkolwiek kto wie, czy tylko o to chodzi;)

Tak czy siak, dla mnie ta książka interesująca była właśnie ze względu na tytułową prowincję. Sporo czytałam czy wiem z opowieści znajomych o ich życiu w wielkim mieście a właśnie o realiach życia w małej miejscowości czy po prostu niekoniecznie metropolii jaką jest na przykład Tokio, wcale. 

Można by było pokusić się zapewne o porównywanie tego typu książki do czytanej przeze mnie przecież tak niedawno innej książki jaką był „Japoński codziennik”, o którym pisałam tu i tu. Ale ja o takie porównywanie tych książek pokusić się nawet nie zamierzam? Dlaczego? A dlatego, że na pierwszy rzut oka widać, że jednak obie książki zupełnie się od siebie różnią. Książki Aleksandry Watanuki miały tą niezwykłość, świetny chwyt, który mnie ujął, a mianowicie to, że faktycznie były zapiskami z blogu i to wraz z dodatkami czyli naszymi, czytelników komentarzami. Jak pisałam, początkowo nie wiedziałam, jak to wyjdzie, po lekturze wiem jedno, był to świetny pomysł i dodało to książce bardzo dużo. Przynajmniej, oczywiście, w moim osobistym odczuciu. 
Druga sprawa, trudno porównywać dwa spojrzenia na ten sam kraj dwóch zupełnie innych osób i ja właśnie nawet potrzeby takich porównań nie mam. Przyjmuję, że Japonia jest na tyle otwarta, że jest w niej miejsce na odbieranie jej oczami Oli jak i Anny Ikedy. 

Autorka opisała swoje życie na japońskiej prowincji z dużym poczuciem humoru. Widzi wady kraju, w którym mieszka ale nie odbieram pisania o nich jako marudzenia. Ot, zauważa realia. Ta postawa jest mi chyba bliższa, bowiem mam podobnie, to znaczy nawet coś kochając widzę , że ma to coś zarówno zalety jak i wady i przyjmuję to do własnej świadomości.

Autorka opisuje zarówno swoje własne doświadczenia przy zdobywaniu pracy jako nauczycielka języka angielskiego , jak również codzienność życia w małej miejscowości gdzie dominuje raczej uprawa roli i rolnictwo w szerokim tego słowa znaczeniu. Ale opisuje też miejscowe święta, miejsca kultu, wyprawy do miejsc otoczonych kultem czy też swoje relacje z miejscowymi. Podkreśla chociażby fakt, że dwie najbliższe jej przyjaciółki są właśnie Japonkami. 
Dla mnie dodatkowymi ciekawostkami były te właśnie „prowincjonalne smaczki” jak chociażby wzmianka o automacie do czyszczenia ryżu.

Są oczywiście ilustracje, które ja jednak znam w postaci czarno białej jako, że to kolejna książka, którą z ochotą przeczytałam w formie ebooka. 

Myślę, że po te książkę sięgną osoby, które interesują się Japonią i które chcą zobaczyć kolejne ujęcie życia tamże w oczach Polaka. Oczywiście, nie każdemu musi się ona spodobać, ale to jak ze wszystkim, kwestia gustu.

Moja ocena to 4.5 / 6.

 ps. i cały czas zastanawiam się czy autorka to nie pewna osoba, którą kiedyś, daaawno temu, spotykałam na blogach…ale śledztwa oczywiście robić nie zamierzam;)

„Muzeum Ciszy”. Yoko Ogawa.

Muzeum Ciszy

 

Wydana w Wydawnictwie W.A.B. Warszawa (2012).

Przełożyła Anna Horikoshi. 
Tytuł oryginału Chinmoku Hakubutsukan.

Są książki wypełnione jakimś niezwykłym klimatem, atmosferą nie do końca dającą się zwerbalizować. Takie są często książki autorów japońskich, przynajmniej w moim osobistym odbiorze.
Taka jest właśnie przeczytana przeze mnie książka „Muzeum Ciszy”, w którą to dosłownie miałam wrażenie, że ze słowa na słowo jakbym się zatapiała podczas jej lektury. Ta proza jest prowadzona delikatnie, spokojnie, bez żadnych nagłych zrywów (pomimo, że są opisane również nagłe wydarzenia a mimo to bez jakichś zrywów i gwałtowności). Nazwałabym ją (co zapewne jest również dzięki pani tłumaczce) wręcz elegancką, delikatną w tej swojej elegancji, nienachalną. Bardzo lubię takie właśnie klimaty. Język literacki, który zdaje się być malarski.

Do pewnego małego miasteczka trafia muzealnik. Zostaje mu zlecone niezwykłe zadanie. Stworzenia muzeum. Jednak nie jest to muzeum, do którego do tej pory kustosz był przyzwyczajony. To muzeum, które chce założyć pewna bardzo stara mieszkanka miasteczka, a które w jakiś sposób zapoczątkowała ona sama dziesiątki lat temu, kiedy zdobyła pierwszy eksponat do kolekcji. Pamiątkę po osobie zmarłej, mieszkańcu miasteczka. Coś, co należało do zmarłej osoby a co w jakiś sposób określało tę postać. Nie chodzi tu o byle jaką pamiątkę. I tak oto przybyły do niej muzealnik zastaje ciekawy zbiór pamiątek po zmarłych jakimi są na przykład spirala antykoncepcyjna prostytutki (która padła ofiarą przestępstwa). Pamiątki mają jeszcze jedną cechę, otóż zostały one ukradzione przez staruszkę. Ma ona pomocnicę, adoptowaną dziewczynkę, która też staje się pomocnicą muzealnika. Który pomimo pierwszego dziwnego wrażenia na temat ich współpracy zostaje przyjęty i podejmuje się owego niezwykłego zadania jakim jest stworzenie muzeum niezwykłego, Muzeum Ciszy. 

Dla każdego muzealnika jasny jest ogrom pracy jaki trzeba wykonać przy katalogowaniu i opisie dzieł jakie mają być wystawione w tworzonym przez niego muzeum. Nasz bohater zostaje jednak obarczony zadaniem dodatkowym, początkowo dla niego wydającym się nie do wykonania, a mianowicie sam ma zacząć kolekcjonować zbiory czyli pamiątki po zmarłych mieszkańcach miasteczka. Jednak z czasem okazuje się, że jak najbardziej można wykonać i takie zadanie. 

Podoba mi się idea książki, czyli fakt podniesienia do ważnych przedmiotów może dla niektórych błahych a jednak tak ważnych bo związanych z kimś, kto odszedł a które to przedmioty w jakiś sposób osobę daną określały, być może związane były z trybem jej życia, zawodem…
Dla pomysłodawczyni tego muzeum ów zbiór jest miejscem wytchnienia dla starzejącego się świata i być może jest coś na rzeczy. Muzeum Ciszy jest czymś ponad po prostu pomieszczeniami z eksponatami do podziwiania. Podkreśleniem ulotności ale i podkreśleniem ważności i to oczywiście nie tyle samych pamiątek co osób, po których te pamiątki pozostały. 

Jak czytamy w książce „Gdyby Muzeum Ciszy zostało, na przykład zburzone, w jaki sposób udowodnilibyśmy, że mieszkańcy miasteczka istnieli? Nie mając się na czym oprzeć, wpadlibyśmy w otchłań zapomnienia. I o naszym istnieniu też nikt by nie wiedział. (…) Straciwszy raz grunt pod nogami, nie potrafilibyśmy się ponownie wdrapać na brzeg tego świata.”. (str. 288).

Wbrew temu co może się wydawać po tym, co napisałam, nie chcę powiedzieć, że starsza pani w swojej idei skupiła się na jedynie „materialnym” odbiorze świata. Nie umiem jednak sama określić, co powoduje, że jej idea w jakiś sposób niezwykle do mnie przemówiła. Nie dla materialności pozostawionych po zmarłych pamiątek ale dla ogromu pracy i emocji jakie zostały włożone w stworzenie owej niezwykłej kolekcji.

Niezwykła, inna od wielu, książka, która na pewno zostanie w mojej pamięci i do której pewnie wrócę za czas jakiś. Bardzo polecam.

Moja ocena to 6 / 6.

upały…

…koszmarne, dają się we znaki. Noc z soboty na niedzielę była ciężka, ledwo co spałam, praktycznie tyle, co nic. Podobno upały mają potrwać do czwartku, zobaczymy, jest ciężko. Dziś w nocy burza, która praktycznie nie przyniosła żadnego orzeźwienia…Teraz też burza przed chwilą i również żadnego oddechu.

Przeczytałam „Uciec jak najwyżej. Niedokończone życie Wandy Rutkiewicz” Ewy Matuszewskiej. Miałam coś napisać, ale szczerze, nie mam siły, pogoda mnie osłabia, więc tylko odnotowuję. Jest to jednak lektura głównie dla pasjonatów gór i wspinaczki, chociaż ja sięgnęłam po nią nie ze względu na jakieś zainteresowanie wspinaczką czy alpinizmem a ze względu na ciekawą postać, o której mogłam przeczytać. Nie zawiodłam się, postać bardzo interesująca…Niedawno minęło dwadzieścia lat odkąd Wanda Rutkiewicz została w górach…

Zapomniałam wcześniej napisać, w czwartek bodajże był bardzo ciekawy dokument, zbiór filmów na temat miasta (to zdaje się projekt, wiem, że takie filmiki krótkie o mieście są też o Moskwie na przykład) „Świat od świtu do zmierzchu. Tokio”. Polecam, jak będą powtarzać i ktoś by się wahał. Może też można gdzieś indziej go obejrzeć. Film pokazuje jakiś fragment życia różnych osób, tu był i wróżbita, do którego ludzie przychodzą po wróżby, i lekarz, i próba teatru No, i teatr inny, również uchodźcy z terenów dotkniętych zeszłoroczną katastrofą tsunami i tego, co miało miejsce w japońskiej elektrowni atomowej.

Życzę Wam dobrego, spokojnego tygodnia.

po Euro 2012…

…zleciało, bardzo szybko! I tak, przyznaję się, ja z tych osób, które totalnie się tego po sobie nie spodziewając, wciągnęły się w oglądanie meczów i kibicowanie!

Teraz, po całej imprezie napiszę, super, że się tak udało. Bo według mnie się udało. Ok, nie wyszło pewnie wszystko, co miało wyjść (głównie zarzuty dotyczą infrastruktury drogowej) ale szczerze? Nie mam ochoty w tym wpisie marudzić, więc to zostawiam. Co było super? Ano to, że (taką przynajmniej mam nadzieję) ci , którzy w tych dniach odwiedzili Polskę przy okazji meczu, przekonali się, że niedźwiedzie nie chodzą tu po ulicach a i Polacy są generalnie dla gości właśnie serdeczni i życzliwi a nie agresywni i chamscy. Według mnie było bardzo kolorowo i na pewno nie do zapomnienia. Fajnie, naprawdę cieszę się, że przeżyłam taką imprezę, jednak jakby nie było jedną z największych sportowych imprez, u nas w kraju!

Trzy tygodnie kolorowych, wesołych twarzy w telewizji (nie wybrałam się w strefę kibica więc nie wiem, jak tam było, ale podobno-świetnie), miłych opinii obcokrajowców o nas (niesamowicie fajna promocja kraju, bo z gatunku tych najlepszych czyli bez reklamy, marketingu a oparta jedynie o własne dobre doświadczenia odwiedzających Polskę). I co było super cenne, przez trzy tygodnie żadnych polityków w telewizji. Super.

Zachwycili mnie kibice z Irlandii. Swoją wiernością i, nie będę oryginalna, oczywiście tą słynną już pieśnią śpiewaną pod koniec przegranego meczu. A równocześnie swoim poczuciem humoru, radością życia, jaką prezentowali poza stadionami. 

Bałam się, tak, teraz to mogę napisać, jakieś totalnej klapy i tej uff, uniknęliśmy, jak świetnie. Bałam się też, to z innej beczki, jakichś zamachów terrorystycznych i to na szczęście nas ominęło!

Tak, przyznaję się, jestem, jak to ktoś ironicznie i chyba w założeniu miało być, że cynicznie napisał na pewnym forum, „niedzielnym kibicem” aczkolwiek, nie ukrywam, że rozsmakowałam się w meczach i przejrzę to, co mamy dostępne na dekoderze, może uda się oglądać jakieś naprawdę dobre mecze również poza taką imprezą jak Euro. 

Z punktu widzenia piłki, to dla mnie samo Euro 2012 było ciekawe, mam wrażenie, że żaden z meczów nie był tak po prostu nudny! Było ciekawie i mimo wszystko zdarzyło się kilka niespodzianek, włącznie z samym wynikiem, przecież Hiszpanii udało się osiągnąć coś do tej pory nieosiągalnego czyli zdobyć tytuł Mistrza Europy drugi raz z rzędu!

Sam mecz finałowy był wspaniały, pełen emocji i znów Hiszpanie, którzy w poprzednim meczu wydali mi się nieco statyczni, w tym ukazali jeszcze inne swoje oblicze, praktycznie zmietli na boisku Włochów, którzy przecież do tego momentu grali też pięknie.

Nie rozumiem tylko jednego, czyli łez piłkarzy włoskich po zajęciu drugiego miejsca. Niestety, nie będę już umiała zrozumieć, jak można coś takiego potraktować jako powód do łez, kiedy nie jest to tak naprawdę żadna, naprawdę żadna tragedia, są w życiu inne, te prawdziwe, te , które naprawdę powodują łzy…

Generalnie, imprezę w swoim osobistym oczywiście odczuciu, uważam za bardzo udaną i cieszę się, że jednak ją u nas mieliśmy. Będzie co wspominać:)