„Dwanaście życzeń”. Karolina Głogowska. Katarzyna Troszczyńska.

Wydana w Wydawnictwie W.A.B. Warszawa (2018). 

Premiera książki 17.10.2018.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa.

Niech Was nie zwiedzie okładka (projekt autorstwa Marty Weroniki Żurawskiej-Zaręby). „Dwanaście życzeń” nie będzie opowieścią ze słodkim lukrem i zapachem piekących się świątecznych pierników w tle. Będzie natomiast przepełniony klimatem być może bardzo często znanym w polskich rodzinach , a mianowicie wzajemnych żali, które wreszcie się wyleją i niezabliźnionych ran emocjonalnych. 

„Dwanaście życzeń” opowiada nam głównie o kobietach. Są one splątanie wzajemną siecią rodzinnych powiązań i nawet jeśli nie zawsze sobie tego życzą, jest jak jest. 

Akcja książki rozpoczyna się od momentu gdy Dagna Kreft, prezenterka mniejszej stacji telewizyjnej zostanie wysłana do rodzinnej miejscowości gdzie na szybie domu (jej rodzinnego , nawiasem mówiąc) ukazał się podobno wizerunek Matki Boskiej. Dagna do rodzinnego domu nie lubi jeździć. Pojęcia nie mam zupełnie czemu, bo dom rodzinny prezenterki jest domem dobrym, w którym dodatkowo to ona była ulubienicą rodziny a nie starsza o kilka lat siostra Bogusia. I w sumie do końca książki powodu takiej niechęci Dagny nie poznałam a raczej jej argumenty nie przemawiały do mnie a sama bohaterka bardzo mnie irytowała. 

Starsza siostra Bogusia czuje się bardzo źle z faworyzowaniem siostry, która nawet nie chce odwiedzić rodziców w Święta Bożego Narodzenia i która właściwie nie ma chęci na kontakty z rodziną, która nie zrobiła jej nic złego. Bogusię natomiast poznajemy w chwili gdy jest mocno zmęczona codziennym życiem, kieratem i byciem niby to jedną z dwóch a właściwie jakby jedyną córką. 

I tak oto telefon matki sprawia, że do rodzinnych Kaczor zjedzie córka marnotrawna czyli Dagna. Wysłana przez szefową , Ritę, ma w ich stacji telewizyjnej przedstawić cud na oknie i zrelacjonować masową histerię jaka się w związku z tym odbędzie.

Poznajemy też warszawską gałąź tej rodziny. A nawet dwie jej „odnogi”. Córkę Rity, Basię, dorosłą już kobietę, która nie przepracowała odejścia ojca Czesława i założenia przez niego nowej rodziny. I ową nową rodzinę, w której to Czesław chyba nie do końca się odnalazł. Mieszka jednak z drugą żoną, córką Polą i swoją matką, babcią Basi i Poli, Różą.

Akcja książki rozpoczyna się na dzień przed Wigilią ale już po paru stronach czytelnik orientuje się, że tym razem będzie bez lukru, cukru , wspomnianego przeze mnie zapachu pierników i spektakularnych pogodzeń rodzinnych. 

W tej rodzinie bowiem wiele jest jakiegoś nie do końca opracowanego wzajemnego żalu, czasem zdecydowanie słusznego, czasem nie. Są kobiety, które natomiast w ten czy inny sposób odczuwają brak mężczyzn w swoim życiu. Czasem jest to tatuś, który założywszy nową rodzinę jakby zapomniał o pierworodnej córce, czasem porzucona na chwilę przed Ślubem narzeczona. Czasem kobieta, która w codziennym kieracie orientuje się, że właściwie gros pracy w domu i opieki nad dziećmi spoczywa na niej. Dużo tu nieprzepracowanych traum ale i chociaż nie w nadmiarze, nadziei na to, że niektóre z tych traum uda się jeszcze przepracować zanim będzie za późno. I zanim zostanie jedynie żal, że się nie spróbowało dopóki była ku temu okazja. 

Jak pisałam na samym początku, okładka, która to nawiasem mówiąc, bardzo mi się podoba , nie do końca oddaje to, co znajdziemy w środku książki. Muszę przyznać, że ta książka działała na mnie raczej przygnębiająco chociaż cieszę się, że na samym końcu jednak zdarzyło się nieco więcej pogodnych i niosących nadzieję na poprawę relacji w tej skomplikowanej rodzinie, sytuacji. 

Moja ocena tej książki to 5.5 / 6.

No dobrze, a teraz, przyznaję bez jakiejkolwiek skruchy i nie to ,żebym się tłumaczyła, mam ochotę na coś ze Świętami w tle co będzie ociekało lukrem, cukrem a zapach pierników spowoduje u mnie głód. 🙂

„Książki, przez które zginiesz”. Jan Szymański.

Wydana w Wydawnictwie Po Godzinach. Truskaw (2018).

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa.

Macie ochotę na książkę sensacyjną, kryminalną ale raczej sensacyjną, z archeologią w tle? Dodatkowo czy chcecie przenieść się na kartach książki do Meksyku i Gwatemali? Jeśli na powyższe pytania odpowiedzieliście dwukrotnie „tak” wielce prawdopodobne jest , że „Książki, przez które zginiesz” to lektura, po którą chętnie sięgniecie.

Autor, z wykształcenia archeolog, postanowił umieścić akcję książki w dość, przyznajmy, egzotycznych krajobrazach. Oto bowiem bohaterowie książki spotkają się najpierw w Meksyku, to Paweł, archeolog, który ma pracować na wykopaliskach i Annie, australijska pilotka i obieżyświatka. A już w Gwatemali, kompletnie nie ze swojej winy, dołączy do tej pary Jorge. Awanturnik, włamywacz, erudyta samouk nade wszystko kochający książki. 

Annie i Paweł mający początkowo nadzieję na spokojne odwiedzenie ważnych stanowisk archeologicznych szybko zorientują się,że ich plan spalił na panewce. Niemniej jednak początkowo mogą wziąć to za dodatek do podróży. A cóż takiego? Ano podsłuchaną rozmowę przestępców. Nie wiedzą jednak, że odbędą widowiskową przygodę w dżungli , gdzie nie tylko przemytnicy narkotyków, czy przemytnicy ludzi stanowią realne zagrożenie. 

Jak głosi plotka, nie tak dawno jakiś gwatemalski wieśniak znalazł część fragment księgi Majów. Zabytku wprost bezcennego. Podobno znalazł ją w objętej klątwą jaskini ukrytej w głębi dżungli. Annie i Paweł nawet nie mogą podejrzewać, że przyjdzie im nie tylko zrezygnować z pierwotnego planu ale że też zostaną wplątani w niezwykłą ale przede wszystkim niebezpieczną intrygę. Kiedy to ich życie zawiśnie dosłownie na włosku. 

Do tego pojawi się Jorge, o którym już wspomniałam. Zmuszony przez szefa jednego z największych gangów do tego aby szukał owej tajemniczej i najwyraźniej jednak gdzieś dobrze schowanej księgi. Cała ta trójka spotka się więc w pewnym momencie akcji książki.

„Książki, przez które zginiesz” zawierają motyw książek, które są istotne a takie motywy zawsze lubię w lekturze. Podobało mi się zogniskowanie wokół ksiąg i ich różnych aspektów akcji książki. Muszę jednak nieco się „przyczepić” . Otóż jak dla mnie ta książka była nieco zbyt przegadana. Chyba po książce sensacyjnej, w dodatku z wartko dziejącą się akcją, oczekuję nieco mniej szczegółów i tekstu. Ale to ja a być może ktoś inny wcale by na to nie narzekał, zastrzegam więc, że jest to tylko moja subiektywna opinia. 

Co mi się jeszcze podobało ? Oczywiście sam motyw archeologii i tajemniczych , zaginionych artefaktów. Już możliwość odkrycia przez kogoś ksiąg o tak wielkiej wartości budziła we mnie jako czytelniczce , dreszcz emocji. No i po raz kolejny czytam u autora będącego z wykształcenia archeologiem, że ludzie mają o tym zawodzie całkowicie błędne mniemanie i chyba tak naprawdę niemal żadną wiedzę. Nie, dinozaury nie są odkrywane przez archeologów.
Na pewno autor przemycił w treści sporo poczucia humoru, co cenię, bo zawsze dodaje to książce smaku. Są też ciekawi bohaterowie a przy tym jeden z nich, budzący postrach ponadczterometrowy potwór 🙂 Jaki? Zapraszam do lektury książki.

Myślę, że jest potencjał na jakąś kontynuację, tym bardziej, że jeden z wątków został jakby nieco zawieszony ale być może to jedynie moje pobożne życzenia czytelnika. 

Moja ocena to 4.5 / 6.

Wspaniałego Nowego Roku 2018!

Życzę sobie i Wam. 

Niech Zdrowie i Szczęście nas nie opuszcza.

Czujmy się spełnieni i kochani.

Niech nasze marzenia się realizują i niech otaczają nas tylko dobrzy i serdeczni nam ludzie !

Szczęśliwego i Pięknego Nowego Roku 2018 !!!

Jakie książki znaleźliście pod choinką?

No dobrze, to co z książek znaleźliście pod choinką??

Ja dwa ebooki, „Drwali” Annie Proulx, „Pachinko” Min Jin Lee oraz od koleżanki „Przypadki pewnej desperatki” Magdaleny Wali a od innej znajomej wspaniały (marzyłam o nim ) album „Humans od New York”.
A czym Wy zostaliście obdarowani ?

Moje podsumowanie książkowe mijającego roku

Przeczytałam 139 książek.

Nowości w sensie gatunków, po które sięgnęłam (romans osadzony w przeszłości) , fantasy, literatura popularnonaukowa jak i autorów, których do tej pory nie czytałam bądź zapomniałam o tym, że kiedyś coś ich czytałam (Richard Paul Evans, G. Musso). 

I tak oto nowe autorki i autorzy, po których książki sięgnęłam w tym roku to : Magdalena Kordel, Regina Brett, Joanna Szarańska, Richard Paul Evans, G. Musso, Liane Moriarty, Katarzyna Misiołek, Beata Majewska, Ewa Nowak, Mariusz Szczygieł, Agata Kołakowska, Anna Karpińska, Jolanta Kosowska, Alina Białowąs, Anna Sakowicz, Wioletta Grzegorzewska.

Był to też rok bardzo wielu naprawdę dobrych książek, o czym świadczyć może fakt, że zaczęłam rozważać zmianę systemu oceniania skoro wielokrotnie „podarowałam” książce ponad sześć gwiazdek w …sześciogwiazdkowym systemie oceniania. 

I tak zachwyciłam się poezją Doroty Koman czyli tomem zebranym wierszy pod tytułem „Maszyna do czytania”. 

Świetne okazały się dwie książki autorek, które już znam z książek, czyli Anny Fryczkowskiej  jej „Żony jednego męża” i kryminał Ałbeny Grabowskiej „Ostatnia chowa klucz”. Kryminalnie nie zawiodła mnie Donna Leon i jej „Gra pozorów” i Aleksandra Marinina i „Życie po życiu”. 

Wypiszę teraz inne tytuły, które mnie zachwyciły i o których pisałam w samych superlatywach.

„Książka o czytaniu” – Justyna Sobolewska, „Kot, który spadł z nieba”  – Takeshi Hiraide, „Pięć minut Raisy” – Agata Kołakowska, „Deja vu” – Jolanta Kosowska, „Zwykłe niezwykłe życie” – Dorota Sumińska, „Dziewczyna z pociągu” – Paula Hawkins.

Następne to „Chwila na miłość” – Joanna Stovrag, „Matka Polka feministka” – Joanna Mielewczyk, „Niebo nad Rzymem” – Magdalena Giedrojć, „Pocztówki z Grecji” – Victoria Hislop, „Guguły” i „Stancje” – Wioletta Grzegorzewska, „Dziecku śniegu” – Eovyn Ivey (zachwyt roku).

Inne to „Równanie miłości” – Simona Sparaco, „Oaza spokoju” – Agnieszka Nietresta-Zatoń, „Dwie karty” – Agnieszka Hałas, „Dachołazy” – Katherine Rundell (książka dla dzieci i młodzieży, którą polecam nie tylko czytelnikom w tym wieku), „Tajemnicze życie grzybów” – Robert Hofrichter (fascynująca pozycja popularnonaukowa), „Przeznaczenie, traf, przypadek” – Jacek Cygan, „Aleja Siódmego Anioła” – Renata Kosin, „Cztery płatki śniegu” – Joanna Szarańska, „Dom pod biegunem” – Dagmara Bożek-Andryszczak i Piotr Andryszczak, „Nie całkiem białe Boże Narodzenie” – Magdalena Knedler, „Anioł do wynajęcia” – Magdalena Kordel, „Nasze kochane święta” – Iwona Poczopko, „Ludzie z Placu Słońca” – Aleksandra Lipczak.. 

Zawody książkowe? Chyba jedynie dwa takie prawdziwe i serio nie do strawienia. (Według mnie, przypominam, według mnie). To wiersze Rupi Kaur w zbiorze pod tytułem „Mleko i miód” i „Rok na Majorce” Anny Klary Majewskiej. 

Spodobały mi się książki Joanny Szarańskiej, Aliny Białowąs, Jolanty Kosowskiej. 

Czego sobie życzę na następny rok „książkowo”?  Aby było przynajmniej tak samo dobrze jak w tym roku a nie gorzej 🙂 I żebym mogła przeczytać równie dużo książek, co w tym roku. 

„Dwie karty”. Agnieszka Hałas.

Cykl Teatr Węży.

Wydana w Domu Wydawniczym REBIS. Poznań (2017).

Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Autorki. 

No i stało się. Po bardzo długim czasie przeczytałam coś z gatunku fantasy. Ci, którzy mnie znają, raczej wiedzą, że nie sięgam po ten gatunek często. Ba, ale w życiu (zwłaszcza czytelniczym) warto jest stosować płodozmian i sięgać po coś nowego. 
Nie ukrywam, sama się zgłosiłam po egzemplarz do autorki (w odpowiedzi na Jej apel). I mimo, że z fantasy mi nie po drodze, intuicyjnie czułam, że tu się nie zawiodę. Nie wiem do końca co to sprawiło. Czy okładka, która przyciągnęła mój wzrok natychmiast i zaciekawiła postacią ciemnego mężczyzny w opończy i z przytroczonym do pasa mieczem. Czy był to sam opis książki? Wreszcie, polecenie M. Wegnera na okładce (na stylizowanej pieczęci, co znów na plus dla okładki wspaniale komponującej się z treścią książki).

Jaki jest efekt mojego doświadczenia z sięgnięciem po coś, czego na co dzień raczej nie czytuję? Bardzo, bardzo dobry i więcej niż zadowalający.

„Dwie karty” to pierwsza część Cyklu Teatr Węży. Jest to też wznowienie albowiem w 2011 roku już się ten cykl ukazał. Ja jednak jak napisałam, sięgnęłam po niego po raz pierwszy i nie powiem aby „Dwie karty” nie nastroiły mnie do tego abym w przyszłości nie zechciała sięgnąć po dalsze części. Bo nastroiły i chcę zdecydowanie sięgnąć po kontynuację.

Co mnie zachwyciło przede wszystkim w „Dwóch kartach”? Ano dwie rzeczy, istotne w moim pojęciu. Po pierwsze, wspaniale skonstruowany świat jaki na kartach książki skreśliła autorka. Świat wypełniony szczegółami, świat spójny i tak plastycznie odmalowany słowem, że wydający się możliwym do zaistnienia. Co jeszcze? Mówiąc o słowie, nie sposób nie zachwycić się (a wierzcie mi , zwracam na to bardzo uwagę podczas lektury) wspaniałą polszczyzną jaką posługuje się Autorka. Nie waham się stwierdzić, że popełniła Ona ten rodzaj prozy co książka, którą zachwycałam się dwa lata temu i która wtedy przypomniała mi za co kocham beletrystykę a mówię tu o „Tysiącu jesieni Jacoba de Zoeta” Davida Mitchella. 

Do Shan Vaola trafia tajemniczy mężczyzna. Nosi się na ciemno a twarz jego pokrywają blizny. Zachowuje się wstrzemięźliwie , żeby nie powiedzieć, tajemniczo. Być może ma ku temu jakiś powód. 
Miejsce, do którego trafia zamieszkuje wiele postaci. I ludzi i chowańców, i odmieńców. Życie toczy się na powierzchni miasta ale i pod nią. I to od życia w Podziemiach gdzie nie brak postaci rozmaitego autoramentu, żyjących i dusz pośmiertnie nawiedzających krainę,  rozpoczyna swoją wędrówkę ktoś, kto wpierw nie pamięta nic a później zaczyna z czasem coś niecoś sobie przypominać. Brune Keare to ktoś tajemniczy. Coś przeżył ale co dokładnie? Tego sam nie wie , strzępki wspomnień będą go nawiedzać z czasem. I na jaw wychodzić będą sprawy i możliwości , o jakich sam zapomniał bądź z których to nie zdawał sobie sprawy.

Jak już się wcześniej zachwycałam, Agnieszce Hałas udało się stworzyć wspaniale egzystujący na kartach książki świat wraz z zamieszkującymi go istotami. 

Postać samego Brune jest niejednoznaczna i to cieszy czytelnika (a przynajmniej mnie samą). Nie lubię postaci jednoznacznych, a o krystalicznie idealnych w ogóle nie zamierzam się wypowiadać bo te w książkach tego typu są zwyczajnie nudne. Brune więc nie jest dający się łatwo zdefiniować i nie tylko jego własna niemoc i niepamięć o tym decyduje. Również uczynki i działania pokazują, że co prawda z jednej strony wydaje się być dobry ale coś kiedyś zdarzyło się w jego życiu co sprawiło, że jest tym kim jest i trafił tu gdzie trafił. 

Poza tym , jak to interesujący bohater, ową niejednoznacznością swoich posunięć i zachowań intrygował. Nie tylko mnie oczywiście, co prowokowało do rozmaitych wydarzeń mniej bądź bardziej niebezpiecznych w ciągu akcji dziejącej się w Zmroczy skonstruowanej przez Autorkę na potrzeby świata książki. 

Oczywiście mamy tu elementy typowe dla fantasy czyli istniejące i walczące ze sobą światy dobra i zła ale czyż tak nie wygląda życie dookoła? Porzućmy na chwilę didaskalia współczesności i szybko orientujemy się, że nasze codzienne życie po trochu dzieje się na podobnych zasadach. Ktoś kogoś kocha, ktoś kogoś nienawidzi. Ktoś pożąda władzy a ktoś inny nie chce jej dać sobie odebrać. Ktoś sięgnie po każdy sposób aby coś zyskać (czary ) a ktoś inny będzie się bronił (amulety). Wreszcie, są ludzie cieszący się szacunkiem, ci, którzy bez względu na wszystko pomagają każdemu kto tej pomocy wymaga i ci, którzy na los innych są obojętni. Jest więc ta książka bardzo uniwersalna w swojej wymowie i ogromnie mi się ten uniwersalizm w niej podobał. 

Cóż mogę powiedzieć na koniec poza moim zachwytem, który wyraziłam wcześniej? Ano to, że z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg tego cyklu. I że gratuluję Autorce umiejętności, która wcale nie jest taka częsta a mianowicie wykreowania takiego świata literackiego , który ociera się wręcz o ten realny , w którym przebywam. 

Moja ocena to 6.5 / 6 .

„Życie po życiu”. Aleksandra Marinina.

Wydana w Wydawnictwie Czwarta Strona. Poznań (2017). Ebook.

Przełożyła (jak zwykle dobrze) Aleksandra Stronka.

Tytuł oryginalny Жизнь после жизни

Ta książka przeszłaby mi koło nosa bo promocji czy zapowiedzi jej nie widziałam prawdę mówiąc żadnych gdyby nie Świat Czytników, który o jej promocji wspomniał. I nagle zorientowałam się, że wyszła najnowsza książka jednej z moich ulubionych autorek kryminałów. 

Ta część to druga (również wydana przez to wydawnictwo) książka o Anastazji Kamieńskiej już na emeryturze po kilkudziesięciu latach pracy w Milicji. I taka to książka z nutką refleksji, smuteczku, taka nawet powiedziałaby, jak to określają Rosjanie lekuchno duszoszczipatielnaja. 
Anastazja Kamieńska w tej części przechodzi pewnego rodzaju zmianę duchową i fizyczną na końcu książki. Okazuje się, że na emeryturze z tej silnej i twardej kobiety wychodzi o wiele więcej ciepła niż mogłam się tego po niej spodziewać czytając wcześniej dziejące się kryminały autorki. Taka to książka rozliczeniowa i dla Kamieńskiej i sądzę, że trochę dla samej Marininej , która przecież też wiele lat przepracowała w Milicji. 

A zaczyna się w chwili gdy Kamieńska zostaje wysłana do pewnego niewielkiego miasta w celu przyjrzenia się zbrodniom, które się tam wydarzyły. W dość niewielkim odstępie czasu zamordowano tam bowiem dwie starsze panie. Obie łączył fakt uczęszczania do klubu dla seniorów. Czy powodem zbrodni są sprawy z przeszłości obu kobiet czy też może zbrodnie wiążą się z samym klubem? Tego właśnie chce dowiedzieć się zleceniodawca śledztwa Kamieńskiej, właściciel owego klubu dla starszych osób.

W „Życiu po życiu” Kamieńska „zderzy się” z własnym lękiem i obawami przed życiem emeryta a jego obrazem, który ujrzy po przybyciu do miasta. Krzepiące jest to, że obraz ten nie będzie obrazem nędzy i rozpaczy i chyba to spowoduje zupełnie inne spojrzenie samej Anastazji na jej własną emeryturę i odejście z pracy, którą lubiła. 

Myślę, że ta część opowieści o Anastazji Kamieńskiej jest jedną z najciekawszych w cyklu właśnie ze względu na rozbudowane walory psychologiczne i możliwość ujrzenia głównej bohaterki w innym niż do tego przywykliśmy, świetle. 

Bardzo mi się ta książka podobała. Bardzo. Moja ocena to 6 / 6.

 

„Ta, którą znam”. Małgorzata Warda.

Wydana w Wydawnictwie Prószyński i S-ka. Warszawa (2016). Ebook.
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa.

Och. Tak, to celowe westchnięcie.
Zabierałam się do tej konkretnej książki długo. Wiedziałam, że ze względu na parę motywów (główny i kilka pobocznych) ta książka przeora mi myśli i odczucia i tak się stało. Na pewno jest to lektura, która nie porusza tematyki lekkiej, łatwej i przyjemnej czyli nie ma mowy o żadnym rozleniwiająco relaksującym „czytadle” , po które chętnie sięgam i czego nigdy się nie wypieram. No ale chciałam przeczytać książkę tej konkretnej autorki bowiem jak do tej pory czytałam jedynie „Miasto z lodu”. Nie wiem i wiem czemu nie sięgam po więcej książek pani Wardy. Wiem, czyli wiem, że porusza tematy naprawdę ważne ale ciężkie a moje nastroje różnie reagują na takie treści. Nie wiem czemu bo wiem, że mnie omija świetna proza i bardzo dobra literatura. Dlatego sięgnęłam nareszcie po coś nowego. I tak, przeorało moje myśli i uczucia kompletnie. Ale nieważne, kilkakrotnie już o tym pisałam, trzeba też sięgać po coś takiego co nie będzie przyjemne za to mądre i pozostawi w człowieku coś więcej niż jedynie wspomnienie, że „to była dobra książka”. A „Ta, którą znam” zostaje w czytelniku z pewnością na długo.

Historia zaczyna się nieprzyjemnie. Oto Ada, modelka i aktorka odnosząca sławę za granicami Polski i mieszkająca na stałe poza Polską otrzymuje pilne wezwanie do rodzinnego kraju. Jej siostra, Agnieszka, miała wypadek. Jechała z młodszą z dwóch córek. Konsekwencje wypadku są niestety najbardziej tragiczne z możliwych i nagle „osierocona” po stracie siostry Ada staje oko w oko z rzeczywistością. Na czas poszukiwań ojca dziewczynek, córek siostry, jest sama z dziadkiem tychże a swoim ojcem. Pogrążona w żałobie, wspomnieniach ale również poszukująca Pawła, dawnego przyjaciela Ady, ojca córek Agnieszki, znanego reportera i dziennikarza.
Ktoś więc musi stać się wsparciem nie dość, że dla ojca , który stracił córkę ale dla dwunastolatki i dziesięciolatki. Dziesięciolatka brała udział w tragicznym wypadku i konsekwencje dla jej psychiki również są wielkie.

Niestety, Ada nie jest w stanie oddać się swojej żałobie bowiem ten wypadek, jego konsekwencje a przede wszystkim dłuższy pobyt w rodzinnym mieście uruchamia jak mały kamyk lawinę wspomnień. I wydarzeń. Ale najpierw wspomnień.
 Narracja nie jest linearna. To skaczemy w tył do wspomnień Ady to przenosimy się do czasów teraźniejszych. Pomimo tego czyta się to dobrze pomimo ciężkiej tematyki.

W życiu Ady właściwie krótko było dobrze. Wczesna śmierć matki zadecydowała o wszystkim. Ojciec policjant nie radził sobie z dwójką dziewczyn, z których starsza studiowała a młodsza przygotowywała się do matury. 
Tamten rok dodatkowo był ciężki bo w miasteczku bohaterek zdarzyło się zaginięcie turystki z Warszawy, a śledztwo w tej sprawie w którym brał udział ojciec Ady i Agnieszki jako miejscowy policjant ślimaczyło się i nie przyniosło efektów.
Ten rok jednak stanie się dramatyczny i tragiczny dla samej Ady. Zdarzyło się wtedy w jej życiu coś potwornie złego i nieodwracalnego. Coś, co niestety, zaważy na całym życiu młodej dziewczyny a później młodej kobiety.

Nie ma tu zbyt wielu radości, cała ta książka to jedno wielkie rozdrapywanie ran i złe, bolesne wspomnienia. Ale to nareszcie ! dochodzenie Ady do przyzwolenie sobie na to aby wreszcie stwierdzić, że to ona została niewyobrażalnie skrzywdzona. Że ona nie ponosi żadnej winy za to co się stało. I to ona jest najbiedniejsza bo to ona nie dała sobie szansy na poskarżenie się na to, co jej zrobiono jak również na to aby dzięki temu ukarać winnych tego przestępstwa.

Bardzo , bardzo mnie ta książka przygnębiła. Małgorzacie Wardzie po raz kolejny udało się nakreślić postać bohaterki bardzo prawdziwą. Z jej zaletami ale i wadami, lękami, ludzką. Zamkniętą w swoim smutku i żalu, nie dopuszczającą innych do siebie, z małym wyjątkiem. 
Cały czas podczas lektury zżymałam się w duchu, złościłam na ojca i Agnieszkę. Jak bardzo źle musiało być w tym domu, że Ada w swojej sytuacji nie była w stanie jednak się poskarżyć i zawalczyć o swoje prawa i godność?

Obraz miasteczka, w którym dorasta Ada również nie nastraja optymistycznie. Miasteczko położone gdzieś na Mazurach zamieszkują zapewne ludzie „jak wszędzie” ale nakreślony jego obraz, ludzie zamieszkujący je, klimat i aura odmalowuje raczej miejsce, gdzie niewiele dobrego może się wydarzyć, raczej się z niego ucieka niż w nim osiedla z nadzieją na lepszą przyszłość. 

„Ta, którą znam” porusza wiele tematów. Winę, za którą brak kary. Poczucie bezsilności ofiary przestępstwa. Ciche pozwolenie na przemoc domową (a kiedy czyta się prasę widać, jak bardzo niestety wciąż jest ciche przyzwolenie na tą przemoc). To też książka o miłości. Tej młodzieńczej ,tej dojrzałej , tej szczęśliwej i tej nietrafionej. W końcu , o miłości rodzicielskiej również. Ale i , co ważne, do pozwolenia sobie na miłość do siebie samego , do wybaczenia sobie, do dania sobie samemu możliwości naprawienia zła, które stało się w życiu. 

Jak wspominałam, to książka, wobec której czytelnik z pewnością nie pozostaje obojętny i która zostawia nas z tak wieloma refleksjami, myślami, lękami, obawami. Oj to książka, która zostawia w nas taką „drzazgę” , która uwiera a to uwieranie układa się w myśli „tak, takich mazurskich miasteczek jest wiele, takich skrzywdzonych Ad jest aż za dużo, takich niesprawiedliwych czynów i nieukaranego zła jest zbyt wiele, to dzieje się obok, często bardzo blisko, zbyt blisko…”.

Ja najpierw zaczytałam się do po północy a potem myśli nad nią nie dały mi zasnąć. Co skutkuje tym, że dziś myślę głównie o kawie, która mnie rozrusza. Ale nie tylko. I to jest siła tej książki. Polecam. 

Moja ocena to 6.5 / 6.  

„Kot, który spadł z nieba”. Takashi Hiraide

Wydana w Wydawnictwie Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kraków (2016).

Przełożyła Katarzyna Sonnenberg.

Tytuł oryginału Neko no kyaku.

Bardzo, bardzo ładna książka. Taka ze spokojnym rytmem, wyciszonym. Znam osobę, która powiedziałaby „kiedy piszą, spokojny, niespieszny rytm, oznacza to nudy” ale ja nigdy tak nie uważam. „Kot, który spadł z nieba” zachwyciła mnie swoją właśnie niespiesznością, delikatnością, wschodnią subtelnością. To tak naprawdę książka o uczuciach czy wręcz namiętnościach ale napisana właśnie tak „wschodnio” czyli delikatnie i nie „wprost”.
Odnoszę wrażenie, że właśnie ta niejednoznaczność i niespieszność uwiodła mnie w tej książce najbardziej.
Miałam wrażenie, że czytając ją oglądam japońskie drzeworyty przedstawiające czy to różne pory roku czy też różne zwyczajne wydarzenia z życia dwójki bohaterów.
Narrator, mąż, którego imienia nie znamy (imienia żony również nie poznamy) opowiada nam o kilku latach z życia małżeństwa w wynajętym domku. I o poznaniu przez małżeństwo kogoś kto stał się dla tej pary niezwykle ważny, a mianowicie kotki Chibi. O której żona bohatera myśli jak twierdzi bohater , że „Myślała o niej jak o podarunku z jakiejś odległej krainy. Jak o upominku, który spadł z nieba”.
Tak naprawdę to książka nie tylko o kocie i uczuciach wobec niego. I chyba dlatego chwyciła mnie tak za serce i spowodowała wiele wzruszeń.

Moja ocena 5.5 / 6 

„Perła. Afrykański przypadek księdza Grosera”.

Autor Jan Grzegorczyk.
Wydana w Wydawnictwie Zysk i S-ka. Poznań (2016). Ebook otrzymany od Wydawnictwa Zysk i S-ka.

Miałam z tą książką problem. A nawet kilka problemów. Jednym z nich okazało się to,że powodowana chęcią przekonania się samej jak się czyta opowieści o księdzu Wacławie, zdecydowałam się na lekturę książki najnowszej z tej serii. A jak się okazuje, niby można czytać to nie znając poprzednich a jednak byłoby lepiej czytać ją ze znajomością części poprzednich. Sporo jest bowiem odniesień do postaci i wydarzeń z części wcześniejszych.
Inną sprawą był styl pisania. Niestety, przeszkadzało mi (zwłaszcza odczuwałam to podczas części „afrykańskiej” książki) mieszanie czasów. Bywało, że zdanie w czasie przeszłym poprzedzało zdanie w czasie teraźniejszym. Bardzo , bardzo dziwnie mi się to czytało.

Skłamałabym, a tego nie lubię robić, pisząc, że książka mnie oczarowała czy rzuciła na kolana. Ale muszę powiedzieć, że mimo, że przecież mogłam, nie odłożyłam jej. Chciałam przeczytać do końca i to zaprocentowało bo po połowie książka stała się ciekawsza albo może ja się wciągnęłam.
Dlaczego w ogóle zdecydowałam się sięgnąć po opowieść o księdzu Groserze? Bo zaciekawiły mnie dobre oceny tej serii na Biblionetce. Bo zaintrygowały opisy, stwierdzające, że autor kreując swego bohatera ociepla wizerunek polskiego kleru.
Muszę przyznać jedno, miałam wrażenie, że Jan Grzegorczyk tak bardzo chciał pokazać w swoich książkach, że księża to zwykli ludzie, popełniający grzechy i przestępstwa, że wręcz odrobinę „przedobrzył” , czy raczej przesadził w drugą stronę.
Co do samej postaci, to na tyle daleko zawsze byłam od struktur kościoła polskiego (wszelkie Oazy, pielgrzymki itd nie były tym, co mnie interesowało), że trudno jest mi się wypowiedzieć czy sama postać księdza jest wykreowana porządnie czy nie. Mnie pasowało to stworzenie postaci nie do końca wcale jednoznacznej. Bo co to za idealny ksiądz , który i zakląć potrafi? i papierosa zapali ? I myśli, które go trapią, przemyślenia, też wcale niekoniecznie z gatunku „przynależne tylko Świętym”. I dobrze. Bo taki właśnie Wacław wydaje się być normalnym i z krwi i kości księdzem. 
Myślę więc, że Groser faktycznie może dać się lubić osobom z zewnątrz, nawet tym, które nie tkwią silnie w kościele czy wręcz dla tych, którzy kościół już dawno opuścili (a o takich osobach w książce jest mowa).
Ja zawiedziona się czułam, że tytułowa afrykańska historia miała miejsce dopiero po połowie książki. I zdecydowanie była za krótka. Szkoda , bo ten fragment zmagania się z własnymi ułomnościami, przeciwnościami, podobał mi się najbardziej i niekoniecznie w odniesieniu do jakichkolwiek symboli.

Frapujące jest również to, co dzieje się w życiu księdza Grosera po powrocie z Ugandy. Nie chcę jednak zdradzać zbyt wiele aby nie popełnić niepotrzebnego spoilera, dodam jednak, że jest to kawałek pełen emocji i naprawdę prawdziwie napisany, wiarygodnie niezwykle. 

Moja ocena to 4.5 / 6