szła, szła ale jednak doszła…

…kartka z Chin, od Duo.na, która wysłała ją w początkach maja a kartka niespiesznie ale jednak się dotelepała. Kartka zupełnie inna, niż mam to w wyobraźni, kiedy myślę „Chiny”. Z wyspy Hainan.Taka trochę „kurortowa” , morze eleganckie, plaża, dom przy plaży niekoniecznie w stylu chińskim, jakaś śmigająca po morzu motorówka, jednym słowem, relaksu, relaksu, relaksu to czas…

Mówiąc o kartkach, to niedawno dostałam też z Turcji od Kaye, z kurortu już właśnie, dziękuję;) Sami spędziliśmy dwa bardzo udane i leniwe totalnie wakacje właśnie nad wybrzeżem tureckim, bardzo sobie chwaliłam, nastrój lenistwa jak najbardziej daje się tam uskutecznić. 
Doszedł też list i świetna zakładka do książek od Lilithin, z Indii, dziękuję pięknie. 

I od Monoli, dwie kartki z Amsterdamu. 

Dziękuję, że wciąż o mnie Pamiętacie, że mimo, że oklapłam po tamtym zeszłym roku, wciąż chcecie mi sprawiać te małe radości kartkowe, o których jak pisałam w Urodziny, właśnie stwarzają ten klimat większej radości.

„Gorąca krew”. Irene Nemirovsky.

Gorąca krew

 

Wydana w Albatros. Wydawnictwo A. Kuryłowicz. Warszawa (2008).

Z francuskiego przełożyła Joanna Prądzyńska. Tytuł oryginalny Chaleur du sang.

Pomysł sięgnięcia na własną półkę z książkami czekającymi na to aż je wreszcie przeczytam okazał się trafiony i oto mam za sobą tę może niewielką objętościowo za to o jak najbardziej interesującej treści książkę. Książka została niedawno wydana we Francji, kiedy do wydawnictwa przyniosła ją córka autorki po tym, jak na rękopis tejże natrafiono. 

Ta książka jak mówię, bogata jest w treść, która na pewno skłania do myślenia i refleksji. Opowieść snuta jest z perspektywy jednego z jej bohaterów, kuzyna Silvio, który po latach przygód w świecie, osiadł w miejscowości, z której się wywodzi. Niestety, styl życia doprowadził go do tego iż większość majątku musiał sprzedać miejscowym chłopom.

Prowincja francuska przedstawiona w książce jest surowa i dość ciężka. Ludzie tu żyjący są nieufni względem obcych. Z drugiej jednak strony pomimo tej surowości i jakby nadmiernego realizmu, buzują w niej nieokiełznane namiętności. Podskórne emocje, siły, które mogą pchnąć ludzi do nawet najbardziej szalonych czynów. 

Tytułowa „Gorąca krew” to nic innego jak destrukcyjna często siła młodości, która wymyka się wszelkim granicom i zrozumieniu aby pchać ludzi do popełnienia często najcięższych grzechów. Autorka zdaje się pytać czy młodzi przedstawieni w książce płacą cenę za grzechy popełniane przez ich rodziców czy też może jednak każdy z nas płaci cenę tylko za własne popełnione błędy?
I nie ma złudzeń, wszelkie zło, być może powodowane namiętnością, jednak wraca. I za to, co kiedyś się popełniło, przyjdzie zapłacić w przyszłości, bliższej lub może dalszej ale jednak zapłacić cenę za grzechy przyjdzie na pewno.  

Młodość w książce jawi się niekoniecznie jako czas beztroski lecz raczej okres wielce niebezpieczny w życiu człowieka, kiedy to możemy podjąć jak najbardziej nietrafione decyzje, które zdeterminują naszą przyszłość. Gorąca krew burzy się w nas i burzy ustalony z góry porządek pchając nas do nieobliczalnych czynów, których konsekwencje trudno jest przewidzieć. W niby to nudnym, przewidywalnym otoczeniu dzieją się wielkie namiętności. W końcu jak sama pisze o osobach z zewnątrz, miastowych, którzy przypadkowo odwiedzają na chwilę prowincję „Kiedy będą mijali wielkie, ponure, milczące domy, stojące na odludziu, nie przyjdzie im nawet do głowy, że oto otarli się o świat żyjący ukrytym, tajemniczym życiem, którego nigdy nie będzie im dane poznać”. (str. 108).

Cytatów w książce pozaznaczałam sobie całe mnóstwo, Wam chciałabym zaprezentować tylko parę, resztę polecam odnaleźć podczas własnej lektury.

„Ale serce jest niespożyte, serce, które musi kochać, rozpaczać, spalać się w jakimś ogniu…Tego wówczas pragnęliśmy: spalić się, zgorzeć, unicestwić mijające dni, tak jak ogień unicestwia lasy”. (str. 196 / 197).

„Rozmowy ludzi dojrzałych emanują niewzruszonością. (…)Ten uciążliwy i w sumie próżny trud, jaki zadaje sobie młodość, aby nagiąć świat do swoich wymagań, już jest za nimi”. (str. 44 / 45).

„Ach, kuzynie, czy ty czasem, gdy myślisz o jakimś wydarzeniu ze swojego życia, zastanawiasz się nad tym, jakie były jego początki? Z jakiego ziarna powstało?”. (str. 53).

„Nie ma to jak szaleństwa, do których popycha nas miłość! Nie mówiąc o tym, że zwykle tak drogo się za nie płaci, iż nie ma co ich żałować ani sobie ani innym. (…) Tak tak, zawsze drogo się za nie płaci, czasem nawet najdrobniejsze kosztują tyle co największe”. (str. 67).

Bardzo mi się ta książka podobała. 
Moja ocena to 5.5 / 6.

 

powtórzę za…

…panią Magdaleną Środą, której słowa wczoraj w „Wiadomościach” wieczornych usłyszałam, „a myślałam, że ten etap mamy już za sobą”.

O czym mówię? Na początek przypomnienie mojego wpisu na dokładnie podobny temat sprzed kilku lat, o ten wpis.

Myślałam, że te klimaty głupoty i braku serca jednak odeszły (w sumie czemu tak myślałam? bo wierzę, że ludzie mogą mądrzeć wraz z kampaniami uświadamiającymi? ) i zostały sobie w tamtym czarnym okresie nietolerancji dla godnego umierania te pięć już jak widzę lat temu. A tu zonk, zaskoczenie, oczywiście, z gatunku tych paskudnie nieprzyjemnych. 

W Pile kolejni, od razu piszę, że NIE WSZYSCY MIESZKAŃCY osiedla, którym przeszkadza pomysł budowy hospicjum w okolicy. RĘCE OPADAJĄ. Bo im rozumiecie, cena działek spadnie! Bo im widok karawanów popsuje widoczek. 

Ludzie, ogarnijcie się. Jakbyście nie chcieli, ŚMIERCI NIE WYMAŻECIE ze swojego życia. 
Zastanawia mnie całkiem serio, co ci ludzie sobie myślą , że jak zamkną oczka na zło, zło się nie stanie? Co, w ich rodzinach ludzie żyją wieki czy też osiągnęli stan, o który biją się w najlepszych amerykańskich instytutach badawczych czyli zyskali umiejętność zapewnienia sobie nieśmiertelności?????????????

Tak sobie myślę, że mnie osobiście tylko dziwi, jak oni się sami o siebie nie martwią. Bo nigdzie nie jest napisane, co komu pisane. Gdzie się będzie umierać. W domowym zaciszu, wypasionym drogim aucie kiedy straci się nad nim kontrolę, w katastrofie lotniczej czy może właśnie w hospicjum. Jak wychowacie własne dzieciaki na takie, którym śmierć wypiszecie z życia, to tym bardziej kto wie gdzie przyjdzie się z życiem pożegnać. Ot, życie naprawdę lubi sprawiać przykre niespodzianki i często zaskakuje.

Ci ludzie nawet nie mieli odczucia obciachu, kiedy przed kamerami pokazywali swoje twarze i gadali o tym, jak to będzie im burzyć widok ów karawan (ciekawe, że jak ludzie mają na osiedlach zakłady pogrzebowe, najczęściej przy Kościołach zlokalizowane, to jakoś nie słyszałam darcia się o to, że to im psuje widoczek i że im mieszkania stanieją, widać nie czują się wielkimi bogatymi paniskami, jak państwo z osiedli domków tylko zwykłymi ludźmi, którzy śmierć z życia niestety dobrze znają).

Znowu się wczoraj wkurzyłam. Na to, że wciąż mamy taki, nie wiem, zaścianek? Głupotę? Bezmyślność? A może okrucieństwo i brak serca po prostu?

Acha i jeszcze raz się powtórzę a pisałam to w tamtym wpisie sprzed lat pięciu. Na Ursynowie mamy tu Hospicjum. Jakoś nie zauważyłam, żeby to ludzi bulwersowało. 

Ech, szkoda słów i nerwów na takie postawy! A może nie? A może właśnie trzeba się oburzać i pokazać , że się człowiek nie zgadza z takimi postawami???

Więcej informacji chociażby pod tym linkiem:

http://pila.naszemiasto.pl/artykul/1417219,pila-spor-o-lokalizacje-hospicjum-jest-petycja-sa-podpisy,id,t.html

 

„Piętro wyżej”. Reż. Leon Trystan.

Na fali przypomnienia sobie postaci Eugeniusza Bodo po rewelacyjnej biografii tego aktora, o której pisałam niedawno w tym wpisie, po prostu musiałam przypomnieć sobie moją najbardziej ulubioną polską komedię wszech czasów. A mowa oczywiście o „Piętro wyżej”, filmie z 1937 roku, do którego między innymi Bodo właśnie napisał scenariusz.

Oczywiście, że oceniając go nie jestem i nie zamierzam nawet być obiektywna i tak tak, napiszę to, współczesne polskie komedie mogą się przy niej schować i długo nie wychodzić z ukrycia. (Niektóre mogłyby w ogóle udać się na jakąś wewnętrzną emigrację:).

„Piętro wyżej” to nic skomplikowanego. To w końcu komedia. Oparta na dobrze znanych nam gagach, jak dwa takie same nazwiska mieszkających w tej samej kamienicy adwersarzy panów Pączków (spikera radiowego i właściciela kamienicy). Mamy też omyłkowe zbiegi wydarzeń, jak to, że bratanica starszego pana Pączka trafia do mieszkania Pączka spikera biorąc owo mieszkanie początkowo za mieszkanie swojego wujka. Mamy też dobrze znane postaci komediowe jak starający się o posag pan Kulka. Mamy też gagi sytuacyjne, które same w sobie może nie są zbyt wymyślne a na pewno nie mega ambitne, ale co z tego, jeśli całość tworzy rewelacyjny film, na którym do dziś dnia, pomimo przecież upływu tylu lat wprost trzęsę się ze śmiechu?!

Jeden z tych znanych i do dziś chętnie przecież wykorzystywanych w kinie gagów to przebieranki czyli Eugeniusz Bodo wykonujący przebój a przebrany za tak popularną wówczas gwiazdę Mae West. Ale jak wykonujący?:) To jazzujące wykonanie przeboju (jednego z dwóch, bowiem to film mający wyjątkowe szczęście do przebojów, jakimi są „Umówiłem się z nią na dziewiątą” i właśnie wykonywany pod przebraniem kobiecym przebój „Sexapil”) przeszło do historii muzyki i słusznie. Pojawiło się potem wiele innych interpretacji tej piosenki a ja mówię tak, nie ma lepszej od tej, którą zaprezentował nam w tym filmie Eugeniusz Bodo.

To film, do którego mam sentyment z wielu powodów. Po pierwsze , ukazuje Warszawę przedwojenną. Już w tle czuje się niestety groźne pomruki nieuchronnie mającego nastąpić nieszczęścia wojny aczkolwiek, jak sądzę, nikt nie przypuszcza, jak wielka skala owego nieszczęścia to będzie. Na razie jednak żyje się dobrze, bawi się świetnie przy rosnącej popularności młodego i świeżego gatunku muzycznego zdobywającego popularność czyli jazzu, którego miłośnikiem jest pan Pączek spiker radiowy. Chodzi się na bale, bawi się, flirtuje, kocha i walczy z nielubianym sąsiadem. Żyje się na całego! 

Jest wreszcie Polskie Radio i jego początki! To w końcu, jakby nie było, film z Polską Jedynką w tle:)

Wszystkie role w filmie świetnie zagrane. Starszy pan Pączek zagrany przez Józefa Orwida to majstersztyk. Bodo? wiadomo, to klasa sama w sobie. Ta komedia spełnia wszystkie wymogi komedii właśnie, ma odpowiednią ilość gagów, zabiegów sytuacyjnych, które nas śmieszą a jednocześnie od początku zapewnia to błogie poczucie pewności, że wszystko i tak skończy się dobrze (celowo nie używam ogranego terminu happy endu).

Plusem dla mnie są jeszcze wnętrza, które łapczywie zawsze przy tej okazji oglądam,mówię oczywiście o scenografii,  jak również zawsze patrząc na filmy przedwojenne, wzdycham do stylu ubierania się ówczesnych ludzi. Ach co za elegancja i szyk! Panowie, którzy nie wybierali się z domu bez krawata i kapelusza. Panie również eleganckie (chociaż nie lubię futer tak wtedy promowanych jako zapewne oznaki bogactwa międzywojennego społeczeństwa) i zawsze w jakimś nakryciu głowy. Do tego eleganckie pantofle…Hmmm…

Przy okazji tego filmu przypomniałam sobie inne, w których występuje przebranie się za płeć przeciwną. W „Piętro wyżej” przebranie jest na chwilę, ale może przypomnimy sobie tytuły filmów, w których przebieranki grają z tych czy innych przyczyn ważną rolę?
Ja przypomniałam sobie „Pół żartem pół serio” ,  „Yentl” (z B. Streisand) , nasza komedia „Poszukiwany poszukiwana”, „Tootsie”, no i już całkiem współczesna „Pani Dubtfire. Wygląda na to, że częściej przebierają się za kobiety mężczyźni. O, jeszcze w „Zmiennikach” następuje przebranie kobiety za mężczyznę. Może jeszcze jakieś tytuły?

Wracając do filmu, to nie muszę dodawać, że polecam, bo uwielbiam bezkrytycznie.

Moja ocena to 6 / 6 (a może i 7 / 6).



 


„Starsza pani wnika”. Anna Fryczkowska.

Starsza pani wnika

 

Wydana w Wydawnictwie Prószyński i S-ka. Warszawa (2012).

Najnowszą książkę Anny Fryczkowskiej udało mi się przeczytać niemal od razu, jak ukazała się na naszym rynku. Nie tak, jak poprzednią, czyli „Kobietę bez twarzy”, która z przyczyn totalnie osobistych, została przeze mnie przeczytana sporo czasu po ukazaniu się na rynku. O „Kobiecie bez twarzy” pisałam tu

Mam nadzieję, że Ania się nie pogniewa za taką szczerość, ale odnoszę wrażenie, co akurat mnie jako czytelnika, raduje, że wręcz „rozwija się” z książki na książkę. 

„Starsza pani wnika” to teoretycznie kryminał. Ale jak dla mnie kawałek rewelacyjnej prozy społeczno obyczajowo , ba wręcz psychologicznej, w którą wątek kryminalny został wpleciony niejako przy okazji. Aczkolwiek wątki kryminalne mamy tu dwa. A nawet może i trzy, zważywszy, że mamy morderstwo niefajnego nauczyciela języka angielskiego, tajemnicze zaginięcie starszej pani, i dziejące się na jednym z żoliborskich podwórek, zbrodnie, dokonywane na kotach.

Tu mała dygresja. Jako osoba, której spora część życia upłynęła na Żoliborzu z wielką przyjemnością czytałam książkę dziejącą się w tak zwanych „znajomych, starych kątach”. 

Wracam już do książki. Wspomniałam zaginięcie starszej pani, Agnieszki Zaufał. Starszych pań w książce będzie o wiele, wiele więcej. W tym jedna z głównych postaci, pani Halinka, babcia Jarka, chłopaka na życiowym zakręcie, który mieszka całe życie z babcią a obecnie dodatkowo poszukuje nowej pracy i średnio mu to idzie. Do chwili, kiedy pozna pewną atrakcyjną panią dermatolog, Ilonę, jak również niemal jednocześnie, wpadnie na pomysł na własną działalność gospodarczą jaką okaże się bycie detektywem. To właśnie Ilona będzie pierwszym zleceniodawcą pracy dla Jarka. Zleceniem zajmie się praktycznie babcia, o czym chłopak wiedzieć nie będzie, ale to już tak na marginesie;)

„Starsza pani wnika” to opowieść o wielu wątkach. Wątki są interesujące i co najważniejsze, we właściwym momencie splatają się w całość. 

Jak wspomniałam, jest też wątek kryminalny ale muszę powiedzieć, że mnie osobiście bardziej zainteresowały opisy obyczajowości, jakie serwuje nam Anna Fryczkowska. Już to bodajże pisałam przy recenzowaniu poprzednich książek a jeśli nie, to napiszę to tu i teraz. Fryczkowska jest świetnym obserwatorem tak zwanego „codziennego, zwykłego życia”. To , co niektórych może nudzić, ba, brzydzić (starość, nieszczęście, tragedia zwierząt, choroby to przecież tematy niemodne, ba, takie, których poruszenie w towarzystwie może spowodować, że patrzą na człowieka ze zniechęceniem czy wręcz niechęcią, wszak wszyscy są piękni, młodzi , zdrowi i oczywiście, bogaci i rewelacyjnie dają sobie radę w życiu, macierzyństwie, budowaniu kariery itd itp) u tej autorki ukazuje się jako niezwykle ciekawy obraz współczesnej nam rzeczywistości. W której jest miejsce na przyjaźń, tak, długoletnią przyjaźń ateistki i wierzącej, osób ze swoimi przyzwyczajeniami, słabostkami, śmiesznostkami, które jednak kiedy przyjdzie co do czego , są w stanie skoczyć za sobą w ogień.

Podobno Fryczkowska spotkała się z zarzutami o tym, że w swojej książce poruszyła problem dręczenia zwierząt. Pisze zresztą u siebie na blogu o tym w tym wpisie. Halo??? Słucham??? A dlaczego ktoś w ogóle o to pyta? Dlaczego ma pretensje? Nie rozumiem. Naprawdę. Autorka przecież nie dokonuje realnego mordu na bezbronnych bezdomnych zwierzakach podwórkowych, a po prostu ukazuje ten, wcale według mnie ( i Niej najwyraźniej) nie marginalny problem znęcania się nad zwierzętami i to, co chyba w tym wszystkim jest bardziej niebezpieczne, OBOJĘTNOŚĆ wobec tego procederu. Nie umie zamknąć oczu na dziejące się zło. Ale , ale, wystarczyło poczytać komentarze pod wpisami o żyrafach z łódzkiego ZOO, które zmarły najprawdopodobniej ze strachu po ataku, jakich na zamkniętych w klatkach zwierzętach dokonali niedawno pozbawieni wyobraźni sprawcy. Oprócz słusznych głosów oburzenia, przeczytałam też tam utrzymane w żartobliwym tonie komentarze, jak to kogoś dziwiło, że żyrafa się przestraszyła a co ona biedna zrobiła by na sawannie w obecności lwa. No więc ta afrykańska żyrafa zapewne w genach miałaby zakodowane, że się zwiewa, to raz, dwa, nie byłaby od pokoleń trzymana w klatce, z której uciec nie może. OK, rozpisałam się, zbulwersowałam, ale to dlatego, że też problem dręczenia, męczenia zwierząt leży mi na sercu, też podnosi ciśnienie i tak naprawdę bardzo martwi, wychodzę bowiem z założenia, że to nie są niewinne wybryki dzieciaczków a często przyczynek do znacznie poważniejszych w przyszłości problemów a już na pewno oznaka zaburzenia  u danej jednostki.

Anna Fryczkowska pokusiła się w swojej książce generalnie o poruszenie tematów, jak już powiedziałam, mało modnych, żadnych tam celebrycko świecących a wręcz zwykłych, bolących może, pewnie niektórych właśnie drażniących, jak starość, tak, starość, kompletnie wymazaną przecież ze współczesnego słownika, i coraz bardziej życia chyba, wszystko to co się z nią wiąże, jak również właśnie owo dręczenie zwierząt. Ale nie tylko.

Moim zdaniem to książka tym bardziej ciekawa, że właśnie nie umiałabym nazwać jej kryminałem, raczej, o czym wspomniałam , obyczajową i bardzo ciekawie skonstruowaną opowieścią o współczesnym nam świecie dookoła nas tak naprawdę.

Plus za ciekawe rozrysowanie postaci, jak mówię, nie odnoszących wyłączenie sukcesów, borykających się z samymi sobą, życiem, własnymi i innych niedoskonałościami. No i oczywiście za portrety kilku starszych pań (nie cierpię wyrażenia staruszka) , które nie są tak bezbronne i nieporadne, jak pewnie większość ludzi chciałoby je postrzegać.

Moja ocena to 5.5 / 6.

„Eugeniusz Bodo. „Już taki jestem zimny drań”. ” Ryszard Wolański.

Bodo

 

Wydana w Domu Wydawniczym Rebis. Poznań (2012)

Jak pisałam, od pewnego czasu ciągnie mnie do zupełnie innych książek niż do tej pory. W tym właśnie do biografii. Zainteresowanie innymi ludźmi, w większości niezwykłymi postaciami, bo nie czarujmy się, o takich pisze się biografie, sprawiło, że gdy usłyszałam, że ma ukazać się biografia Eugeniusza Bodo wiedziałam, że kto jak kto, ale ja ją przeczytam pomimo, że cena tej książki jest bardzo wysoka.

Mam też szczęście do dobrych biografii. Co ja piszę? Bardzo dobrych biografii.
Ta właśnie taką jest. Ryszard Wolański napisał bardzo solidne opracowanie dotyczące życia Eugeniusza Bodo, poświęcając jak dotąd chyba najwięcej miejsca na najsmutniejszy rozdział z życia tego jednego z najciekawszych aktorów przedwojennego kina polskiego, czyli jego aresztowanie przez NKWD w czasie IIWŚ i również tragiczną śmierć w sowieckim łagrze.

Sięgając po nią liczyłam na smakowity obraz przedwojennej Warszawy, jej życia artystycznego, artystów kabaretowych, filmowych i nie zawiodłam się. Książka to nie tylko przecież opis życia Eugeniusza Bodo ale również i innych artystów tworzących wtedy rozrywkę czy to na scenie kabaretów czy właśnie w rozkwitającym wówczas przemyśle filmowym. I tak książka opatrzona jest solidnymi notami biograficznymi dotyczącymi popularnych wówczas aktorów i aktorek, jak również scenarzystów, reżyserów i tworzących muzykę filmową jak chociażby słynny Henryk Wars.

W swojej biografii Wolański nie skupia się na sensacjach, plotkach. Bodo jak na tamte czasy (nie miejmy złudzeń, ówczesne gwiazdy też lubiły udzielać wywiadów i opowiadać o sobie;) był osobą skrytą, bardzo dyskretną, niechętną paplaniu o swoim życiu. To, co o nim wiemy, wynika ze wspomnień jemu współczesnych. Wynika z tego obraz serdecznego, miłego człowieka, niezwykle oddanego ukochanej matce, z którą po śmierci ojca zamieszkał i mieszkał aż do chwili gdy w czasie wojny Warszawę opuścił.  Wyjawia się obraz pasjonata znaczków, których to kolekcję miał imponującą , jak również miłośnika psów, z których to Sambo przeżył swego pana a zdjęcie z Sambo właśnie, dogiem arlekinem, zdobi okładkę biografii autorstwa Wolańskiego. 

Oprócz samej treści w książce możemy oglądać rozmaite zdjęcia z epoki, jak również plakaty i fotosy filmowe, to wielka atrakcja dla miłośników kina przedwojennego. Co dodaje smaczku to również cytowane opinie i recenzje z pism poświęconych filmowi z epoki. Jak widać, krytyka zawsze była tak samo bezlitosna a procesy o plagiat znane nam z dzisiejszych czasów , nie są niczym nowym. 

Jak mówię, autor biografii nie stworzył sensacyjnego portretu, raczej portret niezwykłego i zapomnianego chyba obecnie aktora na tle jego czasów. Ale nie omijał i tych mniej jasnych chwil z życia Bodo jak chociażby wypadku samochodowego. Podczas tamtego wypadku kierowcą był Bodo, a był on tragiczny gdyż zginął człowiek. Całe to wydarzenie odcisnęło silne piętno na aktorze i zmieniło po części jego podejście do życia.

Ja wyłapywałam w czasie lektury smaczki, które uświadomiły mi, że dawne czasy wcale niewiele wbrew temu co się mówi, różniły się od tych dzisiejszych. Może teraz o większej ilości spraw mówi się po prostu bardziej otwarcie. Kolekcjonowałam też takie smaczki jak fakt reklam, w których podobno Bodo z chęcią sam występował, ale na przykład ciekawy jest program kinowy do filmu „Paweł i Gaweł”, na którym wypisani są sponsorzy wyposażenia wnętrz czy kostiumów w tym filmie (przynajmniej nie ma sugestii o lokowaniu produktu tylko jest wyjaśnione prosto z mostu, o co chodzi;).

Cieszę się, że Ryszard Wolański tak dużo miejsca w tej biografii poświęcił również na najczarniejszy, ostatni rozdział życia Eugeniusza Bodo, czyli jego aresztowanie i śmierć w sowieckim łagrze. Do tej pory jakby zapominało się o tym fakcie, być może w masie siła, co stara się zasugerować autor , że łatwiej walczy się o dobre imię i pamięć w grupie, jak rodziny ofiar katyńskich. Wolański sugeruje pod koniec swojej książki fakt niepamiętania o Bodo, niezbyt dostateczną chęć przypomnienia jego postaci i również pamięci o nim w innym niż hobbystów kinowych gronie. Jakby historyków nie interesowała już jednostka, która przecież również zginęła z rąk NKWD podobnie, jak nasi polscy oficerowie. Autor biografii pyta się również o to, dlaczego w Warszawie, w której przecież Bodo był tak znany, nie ma ani jednej ulicy? placu? ba, skweru czy tablicy upamiętniającej Eugeniusza Bodo. To fakt, nie ma i to fakt, też mnie to dziwi. Szkoda. Jest tyle nazw ulic, które nic nie wnoszą, pochodzących od nazwisk osób, które nie ukrywajmy, przeciętnemu człowiekowi niewiele mówią a tu faktycznie, postać, którą można by było uhonorować w ten sposób jest jednak faktycznie wciąż jakby zapomniana i spychana na margines. 
Warto by było może pomyśleć o jakiejś formie przypomnienia Eugeniusza Bodo właśnie w ten sposób. Jestem zdecydowanie za! 

Przejmująca to biografia a ostatni rozdział opisujący jak smutno skończyło się życie tego pełnego kiedyś życia , wesołego, eleganckiego, wypielęgnowanego mężczyzny zawsze ubranego z klasą jest naprawdę przejmujący i powoduje napływ łez do oczu.

Jestem przekonana, że książka ta powinna być w księgozbiorze każdego miłośnika Eugeniusza Bodo, jak również sympatyków kina polskiego kina przedwojennego. Jest napisana solidnie i ciekawie i mimo swej objętości nie sprawia wrażenia książkowego grubasa, a książki, od której nie można się oderwać. Wszak życie Eugeniusza Bodo z pewnością nie było zwykłe, szare a samo w sobie stanowi ciekawy pomysł na scenariusz.

W internecie na stronie „Superwizjera” można znaleźć jeden z odcinków tego TVN’owskiego programu, poświęconego Eugeniuszowi Bodo właśnie, mówię o tym odcinku. 

Wracając do książki, chyba nie muszę dodawać, że polecam.

Moja ocena to 6 / 6.

„Haruki Murakami i jego Tokio. Przewodnik nie tylko literacki”. Anna Zielińska-Elliott.

Murakami i jego Tokio

 

Wydana w Wydawnictwie MUZA S.A. Warszawa (2012).

Jak tylko usłyszałam a raczej pewnie gdzieś przeczytałam o tej książce, że ukaże się na naszym rynku, wiedziałam, że będę musiała ją mieć. No i mam. I nie zawiodłam się!

Ach, to książka, którą rozkoszują się na pewno wszyscy miłośnicy prozy Haruki Murakamiego, do których to ja się oczywiście zaliczam. 

Książka jest autorstwa tłumaczki prozy Murakamiego, więc myślę, że to dodatkowa zaleta. Przedstawia różne wersje spacerów po mieście śladem postaci z książek autora. Poznajemy więc zarówno kolejne dzielnice w ten czy inny sposób obecne w książkach Murakamiego, jak i miejsca w nich przedstawione a wspomniane w książkach, jak parki, muzea, hotele, szkoły, uniwersytety, sklepy, kafejki, restauracje czy knajpkę jazzową, którą ongiś założył i prowadził wraz z żoną japoński autor.

Są opisane również miejsca, które bliskie i ważne są dla samego Murakamiego, które on lubi, którymi się fascynuje. 

Miasto, które przedstawia nam za pomocą wędrówek po nim śladami bohaterów książek Murakamiego jawi się jako niezwykle fascynujące, tajemnicze, ciekawe, nie do końca wciąż odkryte. Znów wrócę do Theroux, który swoim smędzeniem na temat miasta a szczególnie opisem Tokio tak mnie jakiś czas temu zirytował. Jak dobrze, że nie wszyscy patrzą na miasta w taki smętny sposób. Ja, co wiedzą czytelnicy , miasta lubię. Owszem, bywało, że miasto nie zachwyciło do końca, cóż, nie jest to obowiązek przecież, ale samo miasto jako strukturę bardzo lubię, lubię je zwiedzać. Po lekturze tego nietypowego przewodnika wprost chce się załatwiać podróż do Tokio! Wspaniała perspektywa dla tych, którzy nie dość, że lubią prozę Murakamiego to jeszcze właśnie planują podróż do Tokio, wielka i na pewno niezwykła przygoda przed nimi!

Same trasy spacerów oznaczone są konkretnymi znaczkami, które wyjaśnia coś w rodzaju mapowej legendy na początku książki. No i to, co zawsze cieszy oko i sprawia, że szczególnie przewodnik staje się o wiele bardziej atrakcyjny, to kolorowe zdjęcia, które stanowią sporą część książki i bardzo dobrze. Dla osób, które jak ja, raczej pewnie do Tokio nie trafią (a przynajmniej na pewno nie teraz) to tylko dodaje smaku lekturze i sprawia, że w jakiś sposób odbywa się podróż po niezwykłym mieście ulubionego autora. Coś wspaniałego. 

Oprócz tego w książce znajdują się pytania zadawane autorowi, na które Murakami odpowiadał w sposób ukazujący jego poczucie humoru i fajne podejście do świata.

Ogólnie lektura obowiązkowa dla miłośników Murakamiego ale nie tylko, sądzę, że również dla tych, którzy lubią zwiedzać miasta, które to miasta nie jawią im się ponuro a stanowią coś w rodzaju wyzwania. Tu można z pomocą tego nietypowego przewodnika odbyć podróż niezwykłą i z pewnością niezapomnianą. 

Moja ocena to 5.5 / 6.  

pogoda się nam ździebko…

…skiepściła, co nie znaczy, że podjeżdżając pod bramę cmentarza nie można było schować parasoli. Wiadomo. 

Z książek, bo o tym dawno nie było, to przeczytałam najnowszą Donnę Leon „Ukryte piękno”. Nie zirytowała mnie jak dwie poprzednie, więc jest nieźle ale umiejscawiam ją w swojej prywatnej ocenie na pozycji „średniej”. Nie jest ani super ani najgorsza, nieźle się czytało, ale nawet nie chciało mi się jakoś specjalnie pisać recenzji.

W oczekiwaniu na trzy książki, które bardzo chciałam mieć, wróciłam do „starej, sprawdzonej” Agathy Christie, mimo przesytu kryminałami, ona nigdy mi się nie znudzi, uwielbiam do niej raz na jakiś czas wracać, tym razem były trzy opowieści z Poirotem w roli głównej. 

A książki, na które tak się wyczekałam to „Haruki Murakami i jego Tokio. Przewodnik nie tylko literacki”, autorstwa tłumaczki prozy Murakamiego, pani Anny Zielińskiej-Elliott. Druga książka  to biografia, czyli coś, na co mam wielką ochotę czytelniczo od pewnego czasu a mianowicie „Eugeniusz Bodo. „Już taki jestem zimny drań” Ryszarda Wolańskiego z zaporową niestety ceną ale cóż, postać tego aktora jest dla mnie na tyle ciekawa, że się skusiłam. Myślę, że nie będę żałować i że będzie to tego typu książka, do której chętnie się wraca po latach. Mam przynajmniej taką nadzieję. Trzecia zaś to najnowsza książka Anny Fryczkowskiej, kryminał, czyli „Starsza pani wnika”. Mimo przesytu kryminałami wiedziałam, że po tę książkę na pewno będę chciała sięgnąć.

W domu pachnie ślicznie czyli rozpoczął się, podobnie jak na moje ukochane szparagi, krótki i tym bardziej intensywny, sezon na konwalie.

Muzycznie, powróciłam ostatnio do Norah Jones, trochę za sprawą najnowszej jej płyty czyli „…little broken hearts”. No i siłą rzeczy wróciłam do starszych płyt.

Życzę Wam miłego spokojnego weekendu.

po majówce…

…pogoda dopisała na majówkę wprost idealnie. I mimo, że straszyli załamaniem pogody (najpierw od środy, potem czwartku) to było wiadomo, że w czwartek pogoda będzie idealna, a jak się okazało , pogorszyła się właściwie na sam koniec dziewięciu dni laby, czyli w niedzielę wieczorem. Idealnie. Dawno nie pamiętam, aby pogoda aż tak wpasowała się w wolne dni, pamiętam majówki na Mazurach, u zaprzyjaźnionych gospodarzy, kiedy było i deszczowo i chłodno, pamiętam wyjazd do Jastrzębiej Góry sprzed kilku dobrych lat, kiedy dopiero w okolicach wtedy obchodzonych przeze mnie jeszcze Imienin, pogoda dopiero zdecydowała się poprawić. W tym roku nie było na co narzekać, jeśli już to na to, że wręcz za gorąco było nieco i praktycznie wychodziło się dopiero wieczorem, kiedy dało się oddychać.

Mieliśmy pewne plany wokół domowe, jak to ja nazywam i te częściowo udało się zrealizować, jak chociażby pewne sprawy porządkowe czy te roślinne na balkonie. Od dwóch lat na balkonie nic nie było, teraz są różnokolorowe pelargonie, dalie, bratki moje ukochane, jak również roślina pnąca się, której nazwy nie pamiętam.

Z wypraw i spacerów to był i las i Ogród Botaniczny z przekwitającymi już magnoliami i co bardzo mi służyło, trzy wyprawy do tężni w Konstancinie, które działają na mnie świetnie. Po takiej wieczornej wizycie tamże śpię doskonale, szkoda, że nie mamy do nich jeszcze bliżej…
No i oczywiście wspomniana już przeze mnie wyprawa do Muzeum Władysława Broniewskiego.

Były też sprawy urzędnicze, czyli złożenie podań o nowe dowody co dobitnie przypomina, że w tym roku upłynie dziesięć lat jak mieszkamy na Kabatach, czas leci ogromnie szybko. Wcześniej oczywiście zrobiłam fotki, ja dodatkowo do paszportu jeszcze, którego w rezultacie i tak nie załatwiłam za tą wizytą, bo okazało się, że oddziały w UD pracują w piątek w różnych godzinach i o ile ten z dowodami osobistymi pracował dłużej, ten paszportowy zamknął się w chwili, gdy przybyliśmy. Trudno.
Zdjęcia do dowodu i paszportu oczywiście koszmarne, no, ale co zrobić, szczególnie te do paszportu robi się teraz niezwykle paskudne, cóż, współczesne wymogi , jakieś tam biometrie itd, trudno. 
Przy tej okazji  u pani fotograf wpatrywałam się z fotkę i mówię do P. „Patrz, mam jedną brew wyższą niż drugą” (jak się na co dzień nosi okulary to tego się nie widzi), na co pani fotograf „tak tak, ma pani też jedno ucho bardziej odstające od drugiego”. Super. Trzydzieści sześć lat żyłam sobie bez tej świadomości i było mi bardzo dobrze, to nie mogło tak pozostać?:)

Z ptasich wieści to bociany nieopodal Wisły, które na starym kominie mają gniazdo, powróciły, widzieliśmy jednego na gnieździe a także któryś z nich spacerował na nieopodal położonej łące. Wczoraj z kolei udało się usłyszeć dwa słowiki dość niedaleko koło domów jednorodzinnych w okolicy, więc liczę na solidną męską (nie chcę szowinistycznie pisać, samczą;) rywalizację w śpiewie…

Mam nadzieję, że Wasza majówka była przyjemna a przynajmniej, że udało się Wam odpocząć dokładnie tak, jak chcieliście.

wizyta w Muzeum Władysława Broniewskiego

Jak wierni Czytelnicy zapewne pamiętają, biografia poświęcona Władysławowi Broniewskiemu zrobiła na mnie ogromne wrażenie, o czym pisałam w tym wpisie

Po niej wiedziałam, że muszę się wybrać do Muzeum Władysława Broniewskiego (jednego z oddziałów w-wskiego Muzeum Literatury), które to mieści się w wilii poety, w której spędził ostatnie lata życia, na warszawskim Mokotowie. Niestety, godziny urzędowania nie są zbyt korzystne, przynajmniej dla przeciętnego człowieka a nie ucznia, który być może taką wycieczkę odbywa w ramach szkoły, więc praktycznie wiedzieliśmy od razu, że wyprawa odbyć się musi właśnie w ten weekend. Zorganizowaliśmy ją sobie na wczoraj. 

Muszę powiedzieć, że wizyta okazała się bardzo udana. Przyjęła nas pani Kustosz, najprawdopodobniej to Ona w samej osobie, jak mniemam. Osoba bardzo spokojna, miła, serdeczna, obdarzona oczywiście wielką wiedzą na temat Broniewskiego, jego życia i twórczości.

Obecnie w oddziale Muzeum Literatury na Starówce ma miejsce wystawa poświęcona Broniewskiemu „Broniewski. Próba portretu” jednak ja uparłam się na to aby odwiedzić tę willę właśnie. Chciałam poznać atmosferę miejsca, w którym poeta pisał, tworzył, ale i spędził ostatnie lata życia jak również, co dla mnie z przyczyn osobistych było ważne, dosięgła go ta straszna wiadomość na temat tragicznej śmierci córki Anki.

Willa, w której znajduje się Muzeum,  położona jest w bardzo spokojnej części dzielnicy, jakby enklawie ciszy. Z okien balkonu widać niewielki ale ładny ogród, w którym obecnie rozpachniał się bez a oko cieszy stara i ogromna (chyba największa, jaką widziałam) lipa.

W Muzeum oprócz oryginalnych mebli i przedmiotów należących do właścicieli domu są oczywiście książki, które gromadzili i które zapewne były w czytaniu a nie miały jedynie „cieszyć oko i ładnie wyglądać w gablotce czy na półce” bowiem ich wygląd świadczy o ciągłym ich czytaniu i powracaniu do nich. 

Pani kustosz opowiadała nam wiele interesujących zdarzeń czy momentów z życia Broniewskiego, które to szczególnie dla mnie, znającej biografię poety autorstwa Urbanka, stały się świetnym uzupełnieniem tego co o poecie wiedziałam. Pokazała nam na przykład zdjęcie, które Broniewski podarował Wandzie, a na którym wyprzedził styl pewnego aktora, bowiem wygląda faktycznie nieco jak James Dean. 

Oprócz opowieści o samej poezji, twórczości, zapatrywaniach, życiu Broniewskiego dowiedzieliśmy się też ciekawostek dotyczących jednego z mieszkańców willi, czyli ukochanego psa Broniewskich, który towarzyszył poecie do końca jego dni a jakby przeczuł, wyczuł chorobę, które a w organizmie ukochanego pana toczyła już nierówną walkę.

Pani kustosz przyjęła nam pomimo, iż właśnie w willi odbywała się próba do najnowszego przedstawienia, jakie będzie miało tam właśnie miejsce o ile teraz dobrze pamiętam 10 maja? o 18.00? (trzeba się upewnić dzwoniąc do Muzeum jeśli ktoś jest zainteresowany).

A 13 maja, to już wiem ze strony Muzeum, w Warszawie odbędzie się gra uliczna „Warszawa Władysława Broniewskiego”, która rozpocznie się o godzinie 10.00 właśnie od Muzeum na Mokotowie. 

Myślę, że ta wizyta, w domu, w którym poeta spędził ostatnie lata życia, stanowi doskonałe uzupełnienie niedawno przeczytanej przeze mnie biografii. Myślę, że dla miłośników jego poezji jest to wręcz wizyta obowiązkowa. Zachęcam do takiej wyprawy.

Muzeum Władysława Broniewskiego mieści się na ulicy Jarosława Dąbrowskiego 51. 

Telefon: (22) 845 03 28.

strona Muzeum:

http://muzeumliteratury.pl/author/muzeumbroniewskiego/

 

Zdjęcie gabinetu poety:

Gabinet Broniewskiego