„Jej pierwszy bal”. Katherine Mansfield.

Wydana przez Książka i Wiedza. Warszawa (1980).
Zbiór 8 opowiadań.

Przełożyła Bolesława Kopelówna.

Tytuł oryginału, przyznam, nie potrafię rozszyfrować ale sądzę ,że opowiadania tu zebrane pochodzą z tomu „The Garden Party” , wydanego w 1922, w Polsce po raz pierwszy w roku 1958.

Nie ukrywam,że osiedlowa książkodzielnia w lokalnym parku stanowi dla mnie nieustające źródło szczęścia. Co jakiś czas pośród nieciekawych książek, które ktoś najwyraźniej wpakował tam podczas robienia sezonowych porządków, trafia się skarb. Za takowy z pewnością uznam zbiór opowiadań Katherine Mansfield, który to trafił do mnie jak sądzę z niemal rok wstecz ale oczywiście nie tylko nowości muszą się przeleżeć na stosie wstydu, klasyka jak widać, również. No i tej decyzji akurat żałuję bo miałabym tę ucztę literacką zdecydowanie wcześniej. No ale, mądry Polak (w tym przypadku Polka) itd, prawda?
Mam wrażenie graniczące z pewnością, że jej opowiadania znam z czasów swego dorastania, kiedy to (chyba parę razy o tym wspominałam) czytałam polecane przez dwóch niezależnych miłośników literatury, książki. Nie pamiętam aby polecone mi wówczas książki mnie zawiodły, stąd zachciałam przypomnieć sobie tę autorkę.

Ten zbiór to właściwie zbiorek. I znowu, podobnie jak czytane przeze mnie opowiadania Karmelo Jaio, o których chwilkę temu pisałam, opowiadania te są króciutkie, zwięzłe ale ileż w nich świetnej treści, to tylko wie ten, który po nie sięgnie.

Czytając czyniłam notatki w notesie wraz z oceną poszczególnych opowiadań i tak oto wychodzi mi, że na te osiem aż pięciu podarowałam notę 6 / 6 a są to: „Małżeństwo a la mode”, „Panna Brill”, „Lekcja śpiewu”, „Pokojówka jaśnie pani”. Reszta a są to „Państwo Gołębiowie”, „Podlotek”, „Obcy”, „Jej pierwszy bal” oceniłam na niewiele mniej, 5.5 / 6 lub 5 / 6.

Chyba najbardziej przejmujące dla mnie było opowiadanie „Panna Brill”. To smutna opowieść o tym, jak jednym słowem, bezmyślnym, rzuconym czasem kompletnie bez sensu, to, żeby coś stwierdzić, można zranić kogoś dogłębnie i popsuć jego malutkie, prywatne, drobniutkie szczęstko bo nawet i nie szczęście.

„Małżeństwo a la mode” to z kolei opowieść o tym jak zachłystujemy się modą, nowościami, nawet jeśli te nowinki mało mają sensu a są bardziej modą właśnie, chwilowym kaprysem. I jak cieniutka jest granica pomiędzy tym, co jeszcze jest w naszym życiu a tym, co już zostało być może na zawsze, zagubione być może nawet utracone.

„Lekcja śpiewu” to z kolei opowieść o tym jak nasz nastrój, coś co przeżywamy na bieżąco może nas determinować, zdecydować o naszym sposobie zachowania, traktowania siebie i innych i jak łatwo coś, co zdawało się być dramatem, może obrócić się w jeszcze inną stronę.

„Pokojówka jaśnie pani” to kolejny tekst, który ogromnie mnie poruszył, wręcz wzruszył, podobnie jak „Panna Brill”. To kolejna opowieść o kimś, kogo życie jest bardzo skromne, bez nadmiernych oczekiwań a na pewno bez spektakularnych fajerwerków a wręcz pełne poświęcenia, rezygnacji z samej siebie.

„Jej pierwszy bal” i „Podlotek” to gloryfikacja młodości, tej pełnej przekonania, że jeszcze wszystko przed nami i że oto niech świat nas podziwia !

„Obcy” i „Państwo Gołębiowie” to z kolei opowieść o mężczyznach, którzy nie są do końca pewni uczucia, jakimi darzą ich, w kolejności, żona i potencjalna żona.

Ten zbiór to ponownie urywki, kadry, krótkie obrazy, które pokazują nam uczucia, emocje bohaterek i bohaterów. Mansfield nie potrzebuje nie wiadomo jak długiego opisu sytuacji aby pokazać nam dramatyzm, radość, szczęście, całą paletę emocji jakie wręcz buchają. Ludzkie dramaty ale i uskrzydlające szczęści, ukazane są w zaskakująco prostej codzienności.
Według mnie są to opowiadania ponadczasowe i zaskakująco mimo nieco odmiennego kostiumu czy didaskaliów, aktualne.
Polecam, oczywiście.

Moja ocena to 6 / 6.

„To nie ja”. Karmele Jaio.

 Wydana w Wydawnictwie Uniwersytetu Jagiellońskiego, marka wydawnicza Bo.wiem. 
Seria z Żurawiem. Kraków (2023).

Przełożyła (co jest odnotowane na okładce książki i co bardzo mi się podoba) Maja Gańczarczyk.
Tytuł oryginału No soy yo.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa.

„To nie ja” to zbiór czternastu opowiadań. Opis książki, który pojawił się na stronie wydawnictwa przed publikacją spowodował, że wiedziałam, że chcę przeczytać ten zbiór. Nawiasem mówiąc, właściwie każdą wydaną w serii „Z Żurawiem” a zdobioną zawsze ciekawą okładką projektu pani Małgorzaty Flis książkę chcę przeczytać lub już czytałam. Te dotąd czytane nigdy mnie nie zawiodły.
Nie inaczej stało się też z „To nie ja”. 

Opowiadania baskijskiej autorki są krótkie (ufff, bardzo takie lubię). To stara, dobra szkoła, która w zwięzłej formie potrafi oddać to, co najważniejsze dla treści takiego opowiadania. 
I tu Karmele Jaio nie zawodzi. Prowadzi nas przez kolejne opowieści z kobietami jako ich bohaterkami. To albo pierwszo albo trzecioosobowa narrcja albo jeszcze inny zabieg, narracja skierowana do bohaterki tak jakby osoba trzecia relacjonowała jej samej, za pomocą trybu oznajmiającego, wydarzenia, jakie mają miejsca. 

Napisałam już, że autorka nie rozwodzi się zbędnie nad opisywanymi wydarzeniami lub postaciami, co cenię. Mam wrażenie jakby czasami rzucała nam jakiś obraz, kadr, fragment a my jako czytelnicy mamy sobie coś niecoś do niego dopisać, dopowiedzieć. To takie flesze, błyski lampy zdjęciowej, które gdy robisz zdjęcie, oświetlają i podkreślają jedynie najważniejszy fragment fotografii, na którym masz się skupić.

Co mi się też podoba, Jaio lubi kobiety, nie jest im wroga a raczej pisząc konkretnie i wydawałoby się nawet oschle, wcale oschłą nie jest. Jest w niej wiele czułości i wyrozumiałości dla kobiecych bohaterek ich działań i ich wyborów. Przede wszystkim nie ocenia. Opisując poszczególne historie tworzy obraz, w którym możemy ale nie musimy, my kobiety po czterdziestce, się przejrzeć. I wyciągnąć swoje wnioski lub refleksje. Powiedzieć sobie pocieszająco, że nie my jedne z czymś się borykamy, że nie my jedne popełniłyśmy błędy lub będziemy je popełniały. Wreszcie, że nie my jedne jesteśmy nieidealne.
Jest tu dużo takiego pokrzepiającego uśmiechu skierowanego w stronę kobiet, których losy opisuje autorka ale i nas, kobiet, które to czytamy. Karmele Jaio nie ironizuje, nie stosuje obezwładniającego cynizmu. Dobrze wie, jak traktuje się kobiety i jak niepotrzebne są im dodatkowe zaczepki i intrygi ze strony innych kobiet. Natomiast pokazuje życie kobiet w pewnym wieku takim, jakie ono jest, bywa, może być, nie musi być. Podaje nam przykłady, opisy, czasem urywa sytuacje w niemal pół wydarzenia po to abyśmy my, jako czytelnicy, mogli sami sobie dopowiedzieć dalszy ciąg losów, życia opisywanych kobiet. 
Karmele Jaio zdaje się do nas mówić „Hej, nie przejmuj się, popełniasz błędy ale nie są one przecież nie do naprawienia. A może coś nie jest błędem? A może po prostu potrzebowałaś, potrzebujesz więcej czasu na to aby zrozumieć co i jak chcesz zmienić w swoim życiu?”. I jeszcze „To, co wydaje ci się, że trwa wiecznie, zmieni się szybciej niż sądzisz, nie miej poczucia, że utknęłaś bo szybko może się okazać, że tak już nie jest”.

Kobiety z opowiadań Karmele Jaio chcą zmian w swoim życiu, chcą czegoś więcej niż to, w czym żyły ich matki, w czym one same przez te matki zostały wychowane. Jednocześnie są silne i pełne możliwości. Dają sobie szansę na zmianę i poprawę. Lub na zmianę i złe decyzje. Wybór należy do nich. Są pewne siebie i absolutnie tej pewności pozbwione. Wydają się mieć świetną sytuację życiową ale i być zagubione. Chcą kochać i być kochanymi. Nie chcą być przezroczyste. Chcą jeszcze wzbudzić w kimś takie uczucie jak kiedyś gdy były o dwie dekady młodsze. Chcą kochać, pożądać, przeżywać emocje jak kiedyś. Z trudem przychodzi im spojrzeć na siebie o te dwadzieścia lat starsze. Czasami nawet fantazjowanie o czymś co mogłoby się wydarzyć (chociaż najprawdopodobniej nigdy się nie wydarzy) dodaje im sił.

Z radością mogę powiedzieć, że podobały mi się właściwie wszystkie opowiadania z tego zbioru. Chociaż jest parę, które z rozmaitych powodów zrobiły na mnie większe wrażenie. 
I tak – „Ultradźwięki” opowiadają o kobiecie, która samotnie decyduje się na adopcję etiopskiej dziewczynki. Przejmująco opisany jest tu proces stawania się matką osoby, która nie urodziwszy dziecka, matką się staje w sposób niemal fizyczny.

„Kwietniowe słońce” to opowiadanie o początkach pandemii, gdy wszyscy z dnia na dzień dosłownie utknęliśmy w naszych domach. I o tym, że nie dla wszystkich wybuch pandemii był największą katastrofą jaka im się wydarzyła. Jak stwierdza jedna z bohaterek tego opowiadania, cytuję „Mówią o katastrofie. Ale katastrof jest wiele”.

„Jakbyśmy byli dorośli” była dla mnie przejmująca za sprawą samego zakończenia opowiadania. Czasem tak jest, że całe opowiadanie, owszem, jest dobre ale to właśnie jest pointa sprawia, że zostaje we mnie na zawsze. 

„Czarna ramoneska” to opowiadanie z największym poczuciem humoru. Które pokazuje, że choćbyśmy chcieli, czasu nie cofniemy i nie uda się nam nagle stać tym, kim byliśmy. Ale jednocześnie naprawdę jest zabawne i absolutnie nie przygnębia. To raczej przyjacielski prztyczek w nos, taki delikatny, nie mający sprawić bólu.

„Zapachy, które dochodzą z patia” to opowieść o tym jak często chcemy uciec od tego, w czym zostaliśmy wychowani i co z perspektywy czasu wydaje nam się czymś czego nie chcemy powielać w swoim życiu a okazuje się, że jak najbardziej idziemy podobnym schematem. I czy akurat zawsze to musi być niewłaściwe? A może jednak nie, bo jest jakąś częścią nas samych z lat minionych.

Powiem tak, czternaście konkretnych opowiadań bez zbędnego rozwłóczania akcji i niepotrzebnych opisów a mimo to poruszających, dających do myślenia, wzruszających, rozbawiających lub po prostu pokazujących nam „Tak, takie jesteśmy, bywamy, możemy się stać”.
A wszystko to pozbawione niepotrzebnego moralizatorstwa, ot zostawione obrazy, kadry właśnie dla nas „na przyszłość”, do przemyślania, może powrotu do konkretnego, jednego opowiadania za jakiś czas.

Moja ocena to 6 / 6.

„Dzieje życia”. Guy Gaucher OCD.

 Podtytuł : 

Teresa Martin
siostra Teresa od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza.

Wydana w Wydawnictwie Karmelitów Bosych. Kraków (2017).

Z paru rozmaitych powodów nabyłam ostatnio książkę, opowiadającą o życiu Teresy Martin, później ogłoszonej Świętą Teresą od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza i Doktorem Kościoła (jako trzecią w historii, co pokazuje jak traktowało się i przypuszczam, że wciąż traktuje, teologię kobiet w Kościele, obecnie są cztery kobiety z tym tytułem). 
Sięgając, przyznam, nie wiedziałam do końca, czego oczekiwać po tej konkretnie książce. Czego się obawiałam? Powiem wprost, nieco bałam się, że będzie to nieco nudnawa ale za to bardzo wzniosła opowieść o Świętej. Co się okazało? Okazało się, że otrzymałam arcyciekawą opowieść biograficzną, nie koloryzowaną bo bazującą jedynie na dokumentach, opowieść nie tylko o samej Teresie Martin i jej rodzinie i bliskich ale też bardzo ciekawą opowieść o epoce, w której żyła ta młodziutka przecież dziewczyna.

Teresa Martin przyszła na świat w religijnej ale nie dewocyjnej rodzinie i w niej wzrastała wraz z czterema pozostałymi przy życiu siostrami. Szybko została półsierotą gdyż jej mama, Zelia, zmarła gdy Tereska miała niewiele ponad cztery lata. Starsze siostry podjęły się opieki nad najmłodszą latoroślą a sam ojciec Ludwik również stał się oparciem tej rodziny i wraz z córkami przeniósł się do Lisieux, gdzie jedna z jego pięciu córek osiągnąwszy starszy wiek, wstąpiła do Karmelu.
My jednak jako czytelnicy śledzimy życie tej niezwykłej dziewczyny od najmłodszych lat, przez czas szkoły i dorastania. Jak pisałam, książka opisuje rozwój drogi religijności i świętości Teresy ale stanowi też ciekawy obraz życia rodziny francuskiej, dobrze sytuowanej, w końcu dziewiętnastego wieku a na przełomie wieku nowoczesności i wieku rozwoju techniki.

To również historia życia i religijności sympatycznej, z ogromnym poczuciem humoru młodej kobiety, która w wieku piętnastu lat podjęła decyzję o wstąpieniu do klasztoru i która to tę decyzję wprowadziła w swoje życie walcząc z licznymi przeszkodami jakie rzucano dziewczynie pod nogi. 
Udało Jej się jednak wstąpić do Karmelu mimo młodego wieku a tam spędzić jedynie dziewięć lat. Jedynie dziewięć bo przerwanych Jej śmiercią w roku 1897 ale lat ogromnie intensywnych i owocnych pod kątem duchowym. Zostawiła też po sobie ogromną duchową spuściznę w postaci swoich zapisków, w tym „Dziejów duszy”, stanowiących obecnie klasykę karmelitańską, rozmaitych drogowskazów duchowo religijnych. 

Przede wszystkim jednak, według mnie, ta piękna duchem i ciałem, dziewczyna, zostawiła spuściznę miłości i miłosierdzia i właśnie podkreślenie, że to jest to, co powinno nas w życiu determinować. I że każdy z nas ma jak najpełniejszą możliwość i prawo zostania Świętą lub Świętym.

Nigdy bym nie przypuszczała, że ta książka tak mnie wciągnie a sama postać Świętej Teresy aż tak zaciekawi i zaintryguje. Nie poczułam się ani przez chwilę znużona i orientowałam sie w dość bogatym zbiorze rozmaitych nazwisk postaci. 
Nie miałam w przypadku dwóch ostatnio czytanych przeze mnie książek szczęścia do dobrej lektury. Z każdej, nawet jeśli to kryminał, chcę coś wynieść. Coś mądrego, zabawnego czy zwyczajnie rozrywkę. Sięgając po tę książkę stwierdziłam, że chcę wreszcie przeczytać coś wartościowego i oto udało mi się spełnić ten plan.

Moja ocena to 6 / 6. 

Rocznica…

 Dwanaście lat temu skończył się pewien etap naszego życia wraz ze śmiercią Emilki.
W tym roku w dniu Jej Urodzin wracaliśmy akurat z majówki w naszym ukochanym warmińskim wiejskim zakątku. Pobyt wśród rodziny, serdecznych ludzi, psów, kotów i wszelkiego żywego stworzenia, sprawiła, że trochę lżej przyszło znosić następne dwa tygodnie, które co roku wracają do mnie ze zdwojoną siłą. 
Zawsze powtarzam, jakie to szczęście, że jest Janek, bez Niego w ogóle wolę nie myśleć jak wyglądałoby nasze życie. Jest naszym promykiem radości i źródłem szczęścia…

Proszę, pomyślcie dzisiaj przez chwilę o dzielnej, małej Dziewczynce, która zjawiła się na tym świecie na krótkie czternaście dni a została w naszych sercach i pamięci już na zawsze. 

„Zbrodnia w Boże Narodzenie”. L.M.Longworth.

Wydana w Wydawnictwie Smak Słowa. Sopot (2022). Ebook.

Przełożyły Małgorzata Trzebiatowska i Agnieszka Nowak-Młynikowska.
Tytuł oryginalny Noel Killing.

Ósmy tom z serii Verlaque i Bonnet na tropie.

Powiem tak, ta seria z dwójką zakochanych w sobie bohaterów (w tej części są już po ślubie) nie była nigdy aspirującą do nie wiedzieć jak wysokich lotów literatury. Ot, kryminały z miłą okolicznością turystyczno przyrodniczą w tle (ten cykl dzieje się w Prowansji) no ale nawet od takiej literatury oczekuję czegoś, co mnie wciągnie. Nie bez powodu kocham cykl wenecki autorstwa Donny Leon czy cykl dziejący się na Sycylii autorstwa Camilleriego.
Tu czytałam parę części poprzednich i oceniałam je różnie, jak widzę zawsze mniej niż 5 na 6 ale ta naprawdę mnie zawiodła.
Cieszę się, że kupiłam ją w promocji, bo przynajmniej nie wydałam na nią nie wiadomo ile pieniędzy. Większość lektury jakoś ją przemęczyłam, nie miałam przyjemności z lektury a szkoda.
Ogólnie, to odnosiłam wrażenie, że przez całą książkę autorka miotała się i do końca sama nie wiedziała, komu chciałaby wtrynić zbrodnię. Motywy, które poznaliśmy, kompletnie mnie nie przekonały i dalej mam wrażenie, że ktoś tu wziął udział w jakimś losowaniu „jakiego powodu zbrodni można użyć w tej części”.
Nie no, wiem, jestem teraz sarkastyczna ale naprawdę, nie oczekiwałam niczego poza dobrą rozrywką i ciekawą intrygą kryminalną a otrzymałam jakąś totalną wydmuszkę. Przemęczyłam do końca bo po pierwsze, jak mam na coś narzekać, to muszę to znać, przeczytać czy obejrzeć w przypadku filmu. Po drugie, żal mi było jednak nawet tej może niewielkiej kasy wydanej na książkę. A po trzecie, jedna sytuacja dotycząca dwójki bohaterów, przewidziałam ją niemal od początku i byłam ciekawa czy się sprawdzi moje przypuszczenie. Sprawdziło się.

Dobrze, że nie skusiłam się na książkę w zeszłym roku gdy mogłam ją czytać w okolicy Świąt Bożego Narodzenia, które to też zbliżają się w tej książce. Bardzo bym się zawiodła.
A zbrodnia, której motywu w sumie nie rozumiem i mnie nie przekonuje, dzieje się na przyjęciu po spektakularnym koncercie kolęd, który odbywa się w katedrze. To, co początkowo biorą za nagłą śmierć pana Hainsby’ego, szybko okazuje się zbrodnią bowiem do jedzenia mężczyzny została dodana trucizna. Mężczyzna był znany w okolicy, prowadził biuro wycieczek po okolicy i w sumie nie wiadomo, kto mógłby mu źle życzyć. A chwilę potem ktoś usiłuje zabić księdza z miejscowej katedry.
W tym momencie sytuacja robi się już naprawdę nieprzyjemna. Śledztwo prowadzi zarówno Verlaque jak i Bonnet ale o dziwo, w tej części właściwie razem niewiele działają, bardziej każe z nich indywidualnie zbiera tropy, które potem razem omawiają w domowym zaciszu.

Szczerze? Jakaś taka chłodna była ta książka i to nie tylko ze względu na porę roku, w której się rozgrywa akcja książki. Trudno było jakoś współczuć ofierze i jak mówię, odnosiłam wrażenie, że autorka do końca nie miała pomysłu na to, z kogo z bohaterów zrobić mordercą.

Wiem, że na pewno są tu miłośnicy tej serii i mam nadzieję, że macie z niej o wiele więcej przyjemności niż ja miałam.
Niemniej jednak ta część serii była według mnie, oczywiście, najgorszą ze wszystkich.

Moja ocena to 3 / 6.

Życzenia

Dzisiaj Święto Bibliotekarek i Bibliotekarzy!

Chciałabym więc, jeśli tu takowi zaglądają, złożyć Wam moje Najlepsze Życzenia.To dzięki Wam potrafimy pokochać książki, to Wy organizujecie mądre i twórcze zajęcia w Waszych Bibliotekach. To wreszcie kto jak nie Wy, możecie podpowiedzieć nam mądrą a nie kolejną popową, lekturę, którą pokochamy do końca życia?

„Notre Dame. Serce Paryża, dusza Francji”. Agnes Poirier.

Wydana w Wydawnictwie Uniwersytetu Jagiellońskiego w serii bo.wiem.  Kraków (2022). Ebook.

Przełożyła Aleksandra Czwojdrak.

Wiedziałam, że chcę przeczytać tę książkę, kiedy tylko usłyszałam o tym, że ma się ukazać.
Katedra Notre Dame w Paryżu jest dla mnie z różnych powodów, bardzo ważnym miejscem i ucieszyłam się,że będę mogła sięgnąć po jej  jak myślałam, monografię (chociaż na potrzeby własne nazywam tę książkę raczej biografią). Wydaje mi się jednak, że monografią książka ta nie jest, zdecydowanie.
Ja miałam chyba zbyt wielkie oczekiwanie w jednej kwestii, o czym zaraz napiszę.

Książka „Notre Dame. Serce Paryża, dusza Francji” rozpoczyna się od wspomnień pożaru, który wybuchł w tym kościele 15 kwietnia 2019 roku. Dobrze pamiętam tamten wieczór, gdy media podawały nam zdjęcia buchających z wnętrza płomieni. I swój lęk o to, co stanie się z Notre Dame.
Przetrwała! Tyle wieków historii, tyle wydarzeń mających w niej miejsca i Ona miałaby się poddać pożarowi? Ale początkowo nie było to pewne. Przyznam, że opis tego co przeżywali przybyli pod katedrę mieszkańcy Paryża, turyści i również ci, którzy walczyli o jej przetrwanie (strażacy, historycy sztuki itd) jest według mnie najciekawszą częścią książki prawdopodobnie właśnie ze względu na moje emocje, które mi tamtego wieczoru i nocy towarzyszyły. 

Autorka podzieliła książkę na części związane z poszczególnymi wydarzeniami mającymi miejsce w Notre Dame ale również związek z katedrą, jak na przykład osobny rozdział poświęcono książce Victora Hugo.
Jest to ciekawe, owszem bo pokazuje losy świątyni na przestrzeni wieku i odbiór jej przez ludzi w burzliwych czasach, politykę, która również miała wpływ na losy Notre Dame ale przyznam, że odnosiłam wrażenie, że jak dla mnie nie do końca zgłębiono temat. 
A to, czym się naprawdę zawiodłam, to to, że zabrakło mi w książce opisów wnętrz pod kątem nie tylko architektonicznym ale i sakralnym. Wszak dla chrześcijan to nie tylko niezwykły zabytek ale też a może przede wszystkim, świątynia. 
Miałam nadzieję na więcej sakralnych i historyczno sztucznych informacji i tego nie otrzymałam. 

Jednak poza tym, jeśli ktoś chce dość szynkiego i jednak w miarę pobieżnego przebiegnięcia się po wiekach historii i istnienia Notre Dame, nie powinien być zawiedziony. Dowie się, kogo koronacje się w niej odbywały, jak książka Hugo pomogła wesprzeć losy kościoła, w jakich okoliczościach słyszano w świątyni strzały ale również jak toczyła się zażarta dyskusja na temat tego, jaki architektoniczny plan odbudowy należy przyjąć już po opanowaniu ognia i przystąpieniu do odbudowy zabytku.

Moja ocena, właśnie ze względu na pewne oczekiwania, których nie udało mi się spełnić, to 5 / 6.

„Wiosenna noc. Zamek z lodu”. Tarjei Vesaas.

 Wydana w Wydawnictwie Poznańskim. Poznań (2023). Ebook.

Przełożyła Maria Gołębiewska-Bijak.

Tytuły oryginalne książek, w kolejności tytułów polskich : Varnatt, Is-slottet.


Nie wiem czy lubicie pytanie czasem zadawane w różnych miejscach książkowych bądź to wydarzeniach  z książkami właśnie związanymi, jakim jest „Jaka jest najważniejsza książka, jaką przeczytałaś?”.
Ja nie lubię tego pytania bo takiej jednej jedynej książki nie mam ale za to z pewnością w tej kategorii mogę umiejscowić książkę „Pałac lodowy” w tłumaczeniu Beaty Hłasko jako „Jedną z najważniejszych książek, które czytałam”. 
„Pałac lodowy” to nic innego a starsze, pierwsze polskie tłumaczenie książki „Is-slottet” Tarjei Vesaasa.
Przeczytałam tę książkę bardzo dawno temu, prawie trzydzieści lat wstecz i pamiętam, że wówczas zrobiła na mnie ogromne wrażenie. 
Tym bardziej, że nazwisko nic mi nie mówiło a odkryłam je sobie sama, podczas wyprawy do osiedlowej Biblioteki, w której lubiłam spędzać czas przeglądając stare wydania książek. 
Wtedy w moje ręce trafiła właśnie ta książka i od tej pory bardzo chciałam ją nie tylko przeczytać ponownie co mieć na własność. Jednak wznowień nie było i już myślałam, że się nie uda gdy koleżanka z blogu maniaczytania.home.blog  , która dobrze wiedziała, jak bardzo kocham tę książkę, dała mi znać, że niebawem na naszym rynku wydawniczym ukaże się nie tyle wznowienie tej książki co ukaże się ona w nowym tłumaczeniu. Nie muszę dodawać, że ogromnie mnie ta informacja ucieszyła.

Co było dla mnie zaskoczeniem, to połączenie w jednej książce dwóch książek autora. Wiem, że takie zabiegi się zdarzają, ale przyznam, że mnie w tym przypadku zupełnie to nie podeszło. Ba, usiłuję sobie przypomnieć czy w tych zamierzchłych czasach gdy sięgnęłam po „Pałac lodowy” czytałam i „Wiosenną noc” (na pewno czytałam wówczas „Ptaki”, na podstawie której powstał bardzo dobry film z genialną rolą Franciszka Pieczki pod tytułem „Żywot Mateusza”) ale nie mogę sobie przypomnieć. 
Chyba nie czytałam bo trudności podczas jej lektury z pewnością bym zapamiętała.
Niestety, „Wiosenna noc” mnie dosłownie wymęczyła i w pewnej chwili naprawdę bliska byłam porzucenia jej i sięgniecia po „Zamek z lodu”. Nie ukrywam, że prawie to zrobiłam ale też, że fakt męczenia się z pierwszym tytułem sprawił, że z wielką obawą zaczęłam czytać „Zamek z lodu”. A jeśli jedna z tych książek, których tak dobre wspomnienia chociaż z czasem ulotne, miałam, okaże się nieudana? Jeśli mnie teraz rozczaruje? 

Na szczęście tak się nie stało. 
I przykro mi, w tych moich słowach na tema tej książki, skupić się zamierzam jedynie na „Zamku z lodu”.
A ten, jak już możecie się spodziewać po tym długim wstępie, obronił się wspaniale.

To nie jest długa książka i świetnie. To jest nawet można by powiedzieć, niewielka objętościowo książeczka zawiera dużo dobrej treści. 
Całość, od razu powiem, napisana w stylu charakterystycznym dla autora czyli niedopowiedzianych sytuacji, drobiazgów, które jako czytelnicy możemy interpretować po swojemu. Panuje w niej swoisty nastrój, taki oniryczny wręcz.
Właściwie jakby się uprzeć to jedną z jej interpretacji może być nawet taka, że całość to po prostu czyjś niezwykły sen.

Ja jednak obecnie odebrałam ją z pewnością zupełnie inaczej niż ta osiemnastoletnia Chiara, która ją czytała. Bogatsza o własne doświadczenia pozwoliłam sobie jako jej czytelniczka, na swoją własną odpowiedź na pytanie „O czym jest „Zamek z lodu” „. 

Książka zaczyna się w chwili gdy jedenastolatka o imieniu Siss cieszy się ogromnie na wieczór kiedy to nareszcie uda jej się spotkać i poznać bliżej rówieśniczkę, która jakiś czas temu doszła do klasy, w której uczy się Siss.
Unn, bo takie imię nosi nowa uczennica, budzi zainteresowanie Siss, do tej pory niekwestionowanej przywódczyni klasowej. Dziewczynka nie wyraża najmniejszego zainteresowania integracją z resztą klasy ale czyni to w taki sposób, że nie staje się klasowym pośmiewiskiem czy ofiarą. Po prostu, stoi z boku. Ale Siss to na swój sposób uwiera. Chciałaby wiedzieć coś więcej o równolatce, która ogromnie ją intryguje i oto zdarza się doskonała ku temu okazja. 
Unn, wychowywana przez ciotkę po śmierci mamy dziewczynki, wreszcie zaprosiła Siss do siebie.

Siss rusza na to spotkanie pełna oczekiwania, radości i tej przyjemnej tak naprawdę niepewności, w którą stronę ruszy ta relacja. 
Wraca jednak z tego spotkania odmieniona raz na zawsze.

Jest to jednak jedyne spotkanie obu dziewcząt bo następnego dnia Unn wychodzi z domu i nigdy do niego nie powraca.

My, jako czytelnicy dowiadujemy się od razu, gdzie swoje kroki po wyjściu z domu skierowała Unn i co się z nią stało. Tej wiedzy są jednak pozbawieni bohaterowie książki.
Teraz uprzedam tych, którzy nie chcą zbyt wiele wiedzieć, że w dalszej części swoich refleksji mogę zdradzić sporo z treści książki a jeśli ktoś nie chce znać zbyt wiele, niech dalej już po prostu nie czyta.

Tymczasem wracam do książki. Unn idzie zobaczyć słynny tej zimy zamek z lodu. Spływające wody lokalnego wodospadu bowiem tej zimy stopniowo zamarzały tworząc cudowny twór jakim jest konstrukcja natury z lodu, w której można sobie upatrywać właśnie owego tytułowego zamku.
Unn kierowaną emocjami wydarzeń dnia poprzedniego chce zrobić tego dnia coś odmiennego od codziennej rutyny i oto wpada na pomysł, że odwiedzi zamek przed resztą klasy, która wycieczkę do tworu natury planuje już od jakiegoś czasu. 
Będzie pierwsza, która zobaczy to niewiarygodne lodowe dzieło i która jako pierwsza będzie miała przywilej podziwiania go.
Wchodzi więc do środka owej przedziwnej konstrukcji i oto zaczyna jakby zwiedzać poszczególne sale zamku. Są one niezwykłe, skrywają rozmaite cuda i dziewczynka nie może się nimi nacieszyć i na nie napatrzeć. 
Niestety, nigdy z zamku nie wychodzi.

Tymczasem zarówno w szkole jak i ciotka Unn orientują się, że coś się musiało stać i że dziewczynki należy szukać. Na skutek pospiesznie wypowiedzianych przez Siss słów niektórzy zaczynają podejrzewać, że wieczorem gdy dziewczęta spotkały się u zaginionej, wydarzyło się coś poważnego i zaczynają się naciski na jedenastolatkę aby powiedziała, co się stało aby wiedzieć czy mogło to mieć wpływ na zaginięcie dziewczynki.
Siss jednak zachowuje milczenie, nie chce albo raczej sama nie umie powiedzieć czy coś w ogóle się stało albo jeśli stało się to jak to przekazać. Milczy i cierpi. 
Rusza akcja poszukiwawcza ale nie przynosi ona rezultatu a mała dziewczynka, nie wiedząc, co stało się z kimś, w kim upatrywała przyjaciółki na dobre i na złe, zamyka się w sobie jak ślimak w swojej skorupce. 
Zamyka się w sobie, izoluje zarówno od rodziców, których jest jedynym dzieckiem, jak i od rówieśników, którym do tej pory nieformalnie przewodziła. 
Ta do tej pory wesoła, rozgadana, mająca tysiąc pomysłów na minutę Siss wydaje się wręcz gasnąć i nie wydaje się by ktoś potrafił zaradzić tej sytuacji.

Nie chcę streszczać książki, bo nie o to tu chodzi ale skupię się na tym, jak ją teraz odebrałam. 
A miałam wrażenie, że czytam książkę o przechodzeniu żałoby i jej poszczególnych etapów. 
I to w takim wydaniu, który pewnie niejedna osoba przechodząca przez ten trudny etap w życiu zna czyli w wydaniu doradców i specjalistów jak też osobista żałoba człowieka ma w ich mniemaniu wyglądać.
Być może oczywiście owi wtrącacze się chcą dla kogoś jak najlepiej. A może nie, może po prostu czują że z jakiegoś, bliżej niewyjaśnionego powodu, mają prawo oceniać jak się powinno żałobę przeżywać i nachalnie te swoje wyobrażenia innym sugerować czy wręcz narzucać?

Siss właściwie naprawdę przechodzi żałobę po Unn. Chociaż znały się właściwie tyle co nic, jednak właśnie to, że dopiero otwierały się przed nimi możliwości rozwinięcia znajomości w przyjaźń, powoduje w Siss smutek, rozczarowanie, gorycz, tęsknotę za czymś, co mogło się wydarzyć ale nie wydarzy się już na pewno i człowiek nie ma nawet szansy przekonać się czy było warto i czy jest czego żałować.
Początkowo nie wie, czemu koleżanka zniknęła tak nagle aż do dnia gdy zobaczy Unn lub jej wyobrażenie?

Jak już wspominałam, „Zamek z lodu” jest wypełniony ulotną, delikatną atmosferą, kontury wydają się tu rozmywać a surowa północna natura tylko sprzyja dodaniu książce klimatu niezwykłości i pozwala na mnogość jej interpretacji. 

Najbardziej cieszę się jednak z tego, że czytana przeze mnie ponownie nie zawiodła mnie i pozwoliła na nowy jej odbiór. 

Moja ocena „Zamku z lodu” to 6 / 6. 

 Wydana w Domu Wydawniczym REBIS. Poznań (2019). Ebook.

Przełożyła Monika Szewc-Osiecka.

Tytuł oryginalny M, le bord de l’ abime. 

Pamiętam jak reklamowali to jako thriller technologiczny a ponieważ byłam wówczas zachwycona innymi kryminałami autora, skusiłam się kiedy tylko książka pojawiła się na naszym rynku i…zapomniałam? były inne książki, po które sięgnęłam?

I oto po czterech latach przeczytałam ten trhiller z wątkiem kryminalnym chociaż nie ukrywam, wątek kryminalny nie podobał mi się i odnosiłam wrażenie, że autor „dokleił” go jedynie po to aby jakiś kryminał w tym był, podczas gdy chciał napisać interesujące spostrzeżenia na temat rozwoju technologii i stopnia nie tylko jej zaawansowania ale i wpływu tejże na nasze życie. 

Moira jest młodą Francuzką, która rozpoczyna pracę w Hongkongu. 
Ma wielkie szczęście bo udało się jej dostać pracę w jednej z najnowocześniejszych firm tego regionu, u tworzącego imperium technologiczne Jianfenga Minga. 
Moira w tej firmie trafia do działu rozwoju sztucznej inteligencji, z której zesztą sama poniekąd zmuszona jest tam korzystać chociażby nosząc na ręku specjalnie przystosowaną opaskę, która mierzy jej dane i podaje dane dotyczące jej stanu zdrowia ale również miejsca, w którym jest kobieta. 
Technologia przenika się z życiem pracowników tej firmy w sposób jak się okaże, aż nadmierny.

Podczas gdy Moira usiłuje szybko wdrożyć się w nowe obowiązki, równolegle młody policjant z Hongkongu wraz ze swoim doświadczonym współpracownikiem, usiłują rozwikłać sprawę bardzo brutalnych morderstw dokonywanych na młodych kobietach. Łączy je to, że albo pracowały w chwili popełnienia zbrodni w korporacji Minga albo kiedyś były jej pracowniczkami. Tak czy inaczej, firma Minga, z którym chińskie władze mają również na pieńku, przewija się w tych śledztwach z regularnością. 

Moira rozpoczyna więc pracę w technologicznym imperium i zajmuje się pracą nad rozwojem chatbota o imieniu, nieprzypadkowym zresztą, Deus. Rola zespołu zajmującego się Deusem ma polegać na modelowaniu w nim ludzkich zachowań mających pomóc zarówno chatbotowi jak i jego przyszłym użytkownikom w podejmowaniu właściwych życiowych decyzji. 
Każda ingerencja w jego specyfikę może jednak wpłynąć na jego pracę a co za tym idzie, kiedyś doprowadzić do nieodwracalnego błędu. Czy wręcz do katastrofy.

Do niedawna brzmiało to może dziwnie, wszak książka ukazała się cztery lata temu ale czytałam ją teraz, parę tygodni zaledwie po krążącej po internecie wiadomości o mężczyźnie, który tak zawierzył sztucznej inteligenci, że pod jej wpływem popełnił samobójstwo. Do niedawna nie sądziłam, że coś takiego może w ogóle być możliwe a jednak…

Jednym słowem, twórcy Deusa biorą na siebie ogromną odpowiedzialność, bo jak doskonale wiemy, nie każdy użytkownik sieci bądź korzystający ze sztucznej inteligencji, której wpływ na nasze życie jest w ostatnich miesiącach lawinowo narastające, ma uczciwe zamiary. I oto ktoś, kto ma je nieczyste, może tak wpłynąć na sztuczną inteligencję, że ta, zamiast być pomocą człowieka, stanie się dla niego zagrożeniem.

Jak wcześniej wspomniałam, policja usiłuje dociec, kto morduje młode kobiety w Hongkongu a jednocześnie Moira ma swoje własne śledztwo. Oto bowiem orientuje się, że ktoś ingeruje w Deusa. Chatbot zaczyna wymykać się spod kontroli. A to może owocować bardzo nieprzewidywalnymi następstwami. 

I tak jak napisałam wcześniej. Miałam wrażenie, że cały wątek kryminalny został niejako dodany na doczepkę a najciekawszy jest opis pomysłu na Deusa, na to jakie ma się podczas lektury refleksje na tenże temat. Zwłaszcza, że nie wiem jak  u was ale moja przestrzeń internetowa w mediach społecznościwych jest przepełniona doniesieniami z frontu spotkań z chatbotem, z najrozmaitszymi efektami.
Nie ukrywam, że paradoksalnie moje opóźnienie lektury tej książki wpłynęło pozytywnie na jej odbiór, bowiem wyraźnie miałam świadomość, że to nie są czcze ostrzeżenia Miniera a realnie mogąca nastąpić sytuacja. Bądź ich splot.
Przyczepię się jednak do czegoś a mianowicie do brutalności opisów morderstw. Nie były one potrzebne w takim nadmiarze, naprawdę nie trzeba było czytelnikowi aż takiej szczegółowości. To więc jak dla mnie zdecydowany minus. Nie ukrywam, omijałam te opisy nic na tym nie tracąc.

Ale gdyby nie to, nie mam zastrzeżeń a „Na krawędzi otchłani” pozostawia mnie ze zdecydownie sporą ilością refleksji i przemyśleń dotyczących rozwoju technologii i wpływu tego rozwoju na nasze życie. Czy tego chcemy czy też, co bardziej możliwe, czy nie chcemy.

Moja ocena to 5.5 / 6.

Życzenia Świąteczne

Ponieważ mam świadomość, że niektórzy w okolicy czasu świątecznego robią sobie detoks od komputera, to już dzisiaj chciałabym Złożyć Wam Życzenia Zdrowych, Spokojnych Świąt Wielkanocnych !

Niech każdy z Was wypocznie i spędzi ten czas w sposób, w jaki najbardziej potrzebuje.

Kto ma potrzebę duchowości, niech jej zazna a kto tak zwanego świętego spokoju, niech i to ma.

Życzę także nam i Wam poczucia Odnowy i tego, że Dobro zawsze zwycięży !