…będąc rodzicem.
Czas jakiś temu (dość dawno w sumie) pisałam tu o tym, że odkąd mamy w domu Janeczka zyskaliśmy szereg umiejętności, o których posiadanie byśmy się nigdy nie podejrzewali. I tak oto wzrosły nam talenty artystyczne wszelkiego rodzaju (w tym wokalne, rzecz jasna).
Jednakowoż wczoraj pokonała mnie żaba.
Żaba z origami, konkretnie rzecz ujmując. Fakt faktem, że wzorzec jaki dołączyli do książeczki o żabach, którą nabyliśmy dla Janeczka, nie był chyba idealny (myślę, że gdybym zobaczyła jak ktoś robi origamową żabę i mnie nauczył, to po prostu łatwo bym załapała) ale wynik był jeden. Częściowo zrobiona żaba, bez nadziei na lepsze jutro.
Tym, którzy zwątpili w optymistyczne zakończenie tej historii spieszę donieść, że się mylili:) Albowiem opowiastka ta posiada jak najbardziej pozytywny wydźwięk. Otóż, kiedy powróciłam z pokoju, do którego wynosiłam papier, z którego usiłowałam zmajstrować żabę, zastałam w rękach mojego Syna skotłowaną nieco papierową formę, tę samą, w którą ja z wysiłkiem próbowałam tchnąć może nie tyle ducha, co kształt żaby właśnie.
Kształt, który trzymał w rękach mój Syn był nieco nieostry, zwichrowany, można powiedzieć, była to figurka po przejściach, taka Picassowska rzec można. Ale Janeczek z dumą oznajmił mi, iż rzeczone dzieło jest ni mniej ni więcej ale żabą. Dla podkreślenia wagi sytuacji zakumkał nieco refleksyjnie.
Pomalowałam żabę kredką zieloną, namalowałam żabie oczy i żabie usta (czy żaba ma usta?:)). I zrozumiałam, że na szczęście, daleko jeszcze przed nami etap elektronicznych, drogich zabawek, o wyśrubowanych cenach, które „Mamo, ale ja to muszę mieć!”.
I że teraz liczy się najbardziej wspólnie spędzony czas i masa wyobraźni.
Czego sobie i Państwu życzę.
ps. Ta historia ma swój ciąg dalszy. Albowiem wczesnym przedpołudniem widziałam rozpłaszczone coś, co wczoraj stanowiło żabę, jak zostało cichaczem wciśnięte między oparcie kanapy a jej siedziszcze.