„Jabłoniowy sad. Szczęśliwy dom”. Krystyna Mirek.

Wydana w Wydawnictwie FILIA. Poznań. (2015). Ebook.

Po „Szczęściu all inclusive”, sięgnęłam po tę książkę, na którą się skusiłam czas jakiś temu.
I nie żałuję.
Książka „Szczęście all inclusive” zapewniła bezpieczne i zadowalające mnie happy endy wszystkich wątków. Książka „Jabłoniowy sad. Szczęśliwy dom”, która to jak jest napisane na okładce stanowi część pierwszą sagi rodzinnej, już tak nie uczyniła. Przez co chyba jest faktycznie bliższa realności i zwykłemu życiu.
Pierwsze, co mi się rzuciło na myśl podczas lektury to zdanie „Szczęśliwe związki rodziców, owe wzorce niemal z Sevres, dla dzieci, zwłaszcza dorastających czy już całkiem dorosłych , w swoich własnych związkach, bywa istnym przekleństwem.

Zaczyna się niemal sielankowo. Oto położony poza Krakowem w sielskiej okolicy otoczony ogrodem i sadem dom małżeństwa Heleny i Jana. Dom, w którym na świat przyszły cztery córki, Maryla, Gabrysia, Julia i Anielka. I wszystkie cztery jakby nie umiały do końca powielić szczęścia i wspaniałości małżeństwa swoich rodziców, których poznajemy dosłownie na chwilę przed celebrowaniem czterdziestej rocznicy Ślubu.
Cztery córki i każda zmagająca się ze swoimi problemami, zmartwieniami, kłopotami. Ciągnąca swój wózek z codziennością najlepiej jak potrafi a obarczona wciąż tą świadomością, że jej rodzice robili to w jakiś niewyszukany sposób a jednocześnie w niemal idealny. Okropny bagaż i wręcz brzemię takiej świadomości, według mnie.

Poznajemy losy czterech sióstr, właściwie to akcja książki skupia się na trzech głównie. O najmłodszej, samotnej matce wychowującej córeczkę w domu rodziców wiemy jak na razie najmniej ale sądzę, że to się ma zmienić i w dalszych częściach sagi dowiemy się o niej czegoś więcej.

Do tego miły fakt, jakim jest to, że ojciec bohaterek, Jan, prowadzi małą ale klimatyczną księgarnię połączoną z herbaciarnią, więc i książkowych klimatów i smaczków nie braknie, tym bardziej, że cała rodzina „zarażona” jest książkowym bakcylem. Nieprzypadkowo córki i wnuczka noszą takie a nie inne imiona. 

Mnie się ta książka podobała, właśnie również ze względu na jej większą bliskość z realiami życia za oknem. 
Moja ocena to 5 / 6. 

 

 

Dzień Dziecka Utraconego…

…kolejny. „Święto” (źle to jakoś brzmi ale jak to nazwać), w które los wtłoczył nas bez pytania cztery lata temu. 
Czas mija i nie jest mi wcale lżej z tą świadomością, że ten dzień stał się częścią naszej rodziny choć bez naszej woli. Tak naprawdę ten dzień i tak jest taką naszą niechcianą codziennością a konkretnie piętnastego października myślę intensywniej o wszystkich Dzieciach Utraconych i ich Bliskich. I także o tym, że co roku gdy piszę ten wpis, tych osieroconych rodziców pojawia się niestety, więcej. W tym roku wstrząsnęły mną dwie śmierci dzieci, synów Nicka Cave’a, i Filipa Chajzera. To ci, o których wiem, a ilu rodziców nie z pierwszych stron gazet a przecież tak samo cierpiących zostało w ciągu tego roku od poprzedniego dnia Dziecka Utraconego, osieroconych? 

Jest mi na pewno lżej znosić ten dzień mając obok siebie Janeczka.
Może zabrzmi to jakoś górnolotnie (szczerze mówiąc jest mi to dokładnie obojętne) ale nie wiem co bym zrobiła, w jakim miejscu swojego życia byłabym gdybyśmy Jego nie mieli. Jest Wielkim Darem.

Myśli moje w tym dniu płyną do wszystkich Was, którzy nagle lub niekoniecznie (na niczyją śmierć nie da się „przygotować”, „nastawić”, na śmierć dziecka tym bardziej) zostaliście sami. Przytulam Was mocno chociaż tak wirtualnie ale chcę abyście wiedzieli, że mam Wasze Dzieci i Was w moim sercu.