kolęda…

…najprawdziwsza powitała mnie gdy weszłam w sobotę do salonu książkowo rozmaitościowego na literkę E.  i jeszcze nie otrząsnęłam się ze zdumienia po tym jak przed marketem ujrzałam ni mniej ni więcej a choinki. 
Nie, nie chcę się sprzeczać o to, kiedy należy zaczynać wewnętrzne przygotowania do Świąt, wcale nie należę do obozu, który twierdzi, że do Świąt przygotowuje się najwyżej parę dni przedtem. Niemniej jednak choinki? kolęda? jeszcze w listopadzie, na chwilę przed rozpoczęciem się Adwentu? budzi różne myśli w mojej głowie.
Niemniej jednak i to akurat mnie ucieszyło, pierwsza kartka świąteczna już otrzymana w tym roku. I w tym roku tradycję czyli fakt , że pierwsza kartka świąteczna zawsze była od Finetki, zaburzył to,że pierwsza kartka nadeszła od Monoli. Oczywiście wielkie dzięki za pamięć i życzenia:) Co przypomniało mi o tym, że wraz z nadejściem kolejnej zamierzam wyjąć schowany w szafie na czas „odpoczynku od Świąt” koszyczek, w którym składamy otrzymaną świąteczną korespondencję. Przede mną dopiero wypisywanie i wysyłka papierowych życzeń.

Poniedziałek, a więc tradycyjnie już życzę sobie i Wam miłego, spokojnego tygodnia.
U nas zamieszanie, bo wczoraj znienacka zupełnie, zmywarka odmówiła posłuszeństwa. Nie cierpię zmywać naczyń ręcznie.  

„Słodki smak miłości”. Sarah Vaughan.

Wydana w Domu Wydawniczym PWN. Warszawa (2015). Ebook.

Przełożyła Ewa Górczyńska. 
Tytuł oryginalny The Art of Baking Blind.

I zacznę od tego nieszczęsnego tytułu polskiej wersji książki. Ja wiem, wiem, że obecnie liczy się sprzedaż i trzeba wiedzieć jak sprzedać i nagimnastykować się nad tym aby właśnie słowo klucz „sprzedać”. Ale uważam, że gimnastykując się nad tym i albo zmieniając tytuł aby było w nim słowo, które przyciągnąć ma czytelnika (pytanie tylko jakiego czytelnika?) można wyrządzić książce krzywdę. Taką według mnie oczywiście, trochę wyrządzono tej książce. Tytuł „Słodki smak miłości” sugeruje według mnie coś zupełnie innego niż to, co otrzymujemy ( i dobrze, że coś innego otrzymujemy!) podczas lektury. Według mnie po prostu i trąbię o tym wszędzie 🙂 ten tytuł sugeruje co innego i wręcz zniekształca to, co otrzymamy w treści. Nie, nie będzie to żaden kolejny romans. Ani żadna kolejna opowieść o kilku kobietach, które poznają się w jakichś konkretnych okolicznościach i nawiązują przyjaźń na wieki. 

Jest to natomiast jedna z lepszych książek, które niedawno przeczytałam. Co mnie w ogóle do niej skusiło, możecie spytać, skoro tytuł mnie odstraszał? Ano, przeczytałam opis wydawcy i poczułam, że chcę przeczytać tę książkę. Gdzieś tam w tle pobrzmiewały wspomnienia z „Julie & Julia. Rok niebezpiecznego gotowania” Julie Powell. Tak czy inaczej, do końca nie wiem, co mnie skusiło ale nie żałuję mimo, że lektura jak najbardziej była lekturą „w ciemno” i sama ją sobie znalazłam a nie to, że ktoś mi ją polecił.

W latach sześćdziesiątych Kathleen Eaden napisała książkę „Sztuka pieczenia”. Ta młoda, piękna i wydawało by się szczęśliwa żona właściciela sieci sklepów z dobrą, świeżą żywnością była twarzą firmy. Po jej śmierci firma i spadkobiercy rozpisują konkurs na nową twarz sieci. Poszukują osoby, która będzie nie tylko stanowiła nową twarz sieci sklepów ale która w jakiś sposób będzie też jak Kathleen pisała o pieczeniu , przygotowywaniu rozmaitych potraw i która w chociażby zbliżony sposób ciepło i serdecznie opowie o tym jak gotując można rozświetlić życie naszej rodziny.

Do konkursu staje pięć osób, cztery kobiety i mężczyzna. Są oni w różnym wieku, są tu i samotna matka i mężatki i wdowiec. 
Poznajemy ich losy śledząc kolejne tygodnie i co za tym idzie, miesiące, rywalizacji. Rywalizacja na szczęście odbywa się całkowicie fair play, biorący udział w konkursie nie podcinają sobie nóg, a po prostu biorą udział w wyzwaniu i chcą się z niego wywiązać jak najlepiej. 
Dla każdej bowiem z osób, która bierze udział w konkursie, jest ten fakt ważny. Każdy ma swój własny powód, dla którego chce wygrać. Dla jednych jest to próba zwrócenia uwagi na to, że to, co do tej pory robiła dla rodziny nie jest tylko po prostu obowiązkiem a wręcz talentem. Ktoś inny chce po prostu poczuć dreszczyk rywalizacji i adrenalinę. Jeszcze ktoś inny ma teraz zbyt wiele wolnego czasu, a ktoś rozpaczliwie chce pokazać małej dziewczynce, która wciąż jest obecna w dorosłej już kobiecie, że jest w czymś naprawdę dobra i nie musi rozpaczliwie zabiegać o względy matki, która nieustająco stawia jej za wysoką poprzeczkę traktując relacje matka córka nieco jak sport i rywalizację. 

Poznając losy bohaterów, Vicki, Jennifer, Mike’a, Karen i Claire, czytamy tez fragmenty „Sztuki pieczenia” Kathleen i poznajemy również jej losy i jej nierówną walkę z losem o to, co najważniejsze , o dziecko. 

Nie jest to wcale lekka książka, jak wiele osób może myśleć. Owszem, pewne tematy może zostały ujęte przez autorkę dość wtórnie (według mnie dość znany już jest temat z życia Jennifer) ale czy w sumie nie jest tak, że w życiu zdarzają się ludziom podobne sprawy, szczęścia i nieszczęścia?

Podczas tego konkursu każdy z jego uczestników czegoś się o sobie dowie. Czasem potrzeba jest nam jakiegoś impulsu aby coś ważnego z naszego życia, z naszego zachowania, zrozumieć. Tak się dzieje i tu. Vicki na przykład orientuje się, że jej pieczenie to próba stworzenia mężowi i trzyletniemu synkowi idylli, której jej samej zabrakło w dzieciństwie. 
Wiele spraw się na końcu rozwiąże pozytywnie, co mnie pokrzepiło, bo tego właśnie oczekiwałam. Ale nie spodziewajcie się gotowych rozwiązań i happy endów. Myślę, że pewne wątki zostały otwarte abyśmy my jako czytelnicy mogli dopowiedzieć sobie to, co może się dalej w życiu bohaterów zdarzyć.

Mnie się ogromnie podobała. Moja ocena to 6 / 6.  

 

dziś …

… Święto dzielą sprawiedliwie Katarzyny, które obchodzą dziś Imieniny (wiem, że nie wszystkie dzisiaj celebrują zatem życzę tym, które tak, Wszystkiego Najlepszego) i Pluszowy Miś. 
Opoka i Przyjaciel z dziecięcych lat. I niech mi nikt nie mówi, że nie miał swojego Misia w dzieciństwie bo w to …nie uwierzę 🙂
Fajnie, że są Misie bo bez nich świat byłby o wiele, wiele smutniejszy.  

„Szept cyprysów”. Yvette Manessis Corporon.

Wydana w Domu Wydawniczym REBIS. Poznań. (2014). Ebook.
Przełożyła Agnieszka Jacewicz.
Tytuł oryginalny When the Cypress Whispers.

Okładka i opis książki sugeruje (przynajmniej według mojego odbioru) romans w pięknych geograficzno (Grecja) przyrodniczych okolicznościach przyrody.
Już dedykacja odautorska „Matce oraz moim Babciom” sugeruje jednak, że co jak co ale tak łatwo tej książki nie da się zaszufladkować.
Owszem, jest tu sporo o miłości ale nie tylko tej między kobietą a mężczyzną a najbardziej o miłości rodzinnej. O tej, która często jest motorem i dodaje skrzydeł w życiu człowieka czyli miłości najbliższych nam członków rodziny.

Na greckiej wysepce Erikusa, położonej nieco od Korfu Daphne spędzała u babci Evangelii każde wakacje jako dziecko i nastolatka. 
Jako, że jej rodzice wyemigrowali do Ameryki aby tam zacząć jeszcze lepsze życie, tylko wakacje stanowiły możliwość powrotu w rodzinne strony i poznanie lepiej własnych greckich korzeni.  

Życie sprawia, że na Erikusę owdowiała wcześnie Daphne wraca po latach, przywożąc ze sobą pięcioletnią córeczkę Evie, owoc pierwszego małżeństwa, a na dłoni piękny zaręczynowy pierścionek. Oto po latach trosk i zmartwień i dla niej zaświeciło słońce. Wychodzi za mąż i nareszcie czuje, że przed nią stabilizacja i nieco więcej spokoju. Ślub jednak chce wziąć a wręcz jest to jej warunek, od którego nie chce odstąpić, na Erikusie. Tak aby jej ukochana babcia mogła jej towarzyszyć w tej ważnej chwili.

Dużo tu Grecji, dużo tu opisów smakowitego greckiego jedzenia, opisów, od których aż burczało mi w brzuchu 🙂 A oprócz tego to co czym już wspomniałam, czyli przypomnienie tego, o czym często się zapomina, a mianowicie, że najważniejsza jest miłość rodzinna, ta , która tak wiele może zdziałać dobrego w naszym życiu.

Plus historia, która oparta jest na prawdziwych wydarzeniach mających miejsce w czasie IIWŚ na Erikusie właśnie, historia, która niesie optymizm i przesłanie, że nawet w najgorszych czasach są ludzie, którzy nie zaprzedają własnej duszy i potrafią czynić dobro.

Plus, ale to już chyba bardziej dla mnie, grekomanki 🙂 ciekawostki dotyczące Patrona Korfu i okolic, Świętego Spiridiona, którego ciało spoczywa w Kościele Jego Imienia na Korfu właśnie.

Zaskakująco dobrze napisana opowieść, bez zadęcia na nie wiedzieć jaką literaturę z nieoczywistym zakończeniem pewnych wątków , za to przypominająca, że jednak największa siła w rodzinie i bliskich.

Moja ocena to 5.5 / 6. 

 

 

wczoraj…

…zmartwiłam się wiadomością, która dotarła do czytelników o śmierci Pani Moniki Szwai. 
Nie mogę powiedzieć, że czytałam wszystko co się Jej autorstwa ukazało, natomiast z całą pewnością mogę powiedzieć, że czytałam parę Jej książek parę lat temu i wrażenia zdecydowanie pozostały dobre i w porządku.

Chcąc przypomnieć sobie tytuły (tym bardziej, że moja Mama ma sporo książek pani Szwai i zapowiedziała, że może mi pożyczyć) zajrzałam na Biblionetkę i…sama się zdziwiłam widząc, że tę autorkę właśnie do tego serwisu ja zgłosiłam. 
Komentarzy na temat książek naczytałam się wczoraj wiele. Wszystkie grzeczne, bez jakichś chamskich tekstów, wszystkie ze smutkiem, że choroba pokonała kolejną osobę ale również, że nie będzie już więcej książek ulubionej autorki, książek, które podnosiły na duchu i pokrzepiały.  

„Stylista”. Aleksandra Marinina.

Wydana w Wydawnictwie W.A.B (dzięki któremu otrzymałam egzemplarz). Jak już widać, książka papierowa (co mi się ostatnio zdarza rzadko więc tym cenniejszy to fakt:)). Warszawa (2015).

Przełożyła Aleksandra Stronka. Tytuł oryginału Стилист

Nie zmieniła się po dodaniu przeze mnie oceny na Biblionetce ocena, którą wystawili jak dotąd pierwsi czytelnicy tej książce. Pozostała ocena 4.5 jako , że i ja taką samą jej „podarowałam”. Zastanawiam się z czego to wynika, przecież Aleksandra Marinina to jedna z moich ulubionych autorek kryminałów. Tym ciekawszy to fakt, że nie jest to autorka z któregoś ze skandynawskich krajów, skąd pochodzi gros czytanych przeze mnie w ostatnich latach autorów kryminałów. 
Na moją ocenę na pewno wpływa fakt, że uważam, że można było zmieścić treść książki w objętości przynajmniej o połowę mniejszą. A tak, to rozwlekało się to i owo i szczerze mówiąc już w pewnej chwili nużyło. 
Po drugie, czego żałuję, szkoda, że książka ukazuje się na naszym rynku niemal dwadzieścia lat po swojej rosyjskiej premierze. 
Po trzecie, to już uwaga bardziej nie do treści książki a samego opracowania jej pod katem wydawniczym, czy jest na sali ktoś, kto może mi powiedzieć dlaczego na okładce, w jej opsie zaspoilerowano mi wydarzenia mające się wydarzyć dopiero w połowie kryminału?? 😦

Nastka Kamieńska jest mężatką. Szczęśliwą w sposób jaki tylko szczęśliwy może być ta specyficzna osoba jaką jest Anastazja. 
Pewnego dnia, w związku z dochodzeniem, w którym bierze udział, przeszłość zastuka do jej drzwi. A mówiąc wprost, to Nastka zastuka do drzwi swojego dawnego kochanka, o którym to wolałaby nigdy sobie nie przypomnieć. 
Dawny partner Kamieńskiej mieszka bowiem na nowym, ładnym osiedlu dla zamożnych, położonym pod Moskwą, do którego to osiedla biegnie trop mordercy młodych mężczyzn. 
Aby mieć lepszy wgląd w sytuację, a także aby poznać lepiej mieszkańców owego odizolowanego nieco od świata osiedla Anastazja decyduje się odnowić dawną znajomość. 
Dalej pozostaje jej już tylko mozolnie prowadzone śledztwo, które zdaje się rwać w rękach śledczych a gdy już nawet zaczyna się układać, to wciąż jakaś przeszkoda stoi na drodze do ostatecznego rozwiązania sprawy.

Jak już wspomniałam, trochę się tą książką zmęczyłam. I nie dlatego, że klimatem odbiega od tak lubianych przeze mnie książek kryminalnych z kręgu skandynawskiego bo czego się mniej więcej „klimatem” spodziewać, wiedziałam jako, że Marininy książki znam i czytam ale chyba właśnie jej objętością, która wydała mi się zbyt obszerna i zupełnie w tym przypadku, niepotrzebna. 

Niemniej jednak moja ocena to 4.5 na 6.

 

z cyklu dialogi…

…małżeńskie 😉

Ja do P. ucieszona „No, wreszcie ktoś dodał komentarz do mojego wpisu o książce !”
Z tyłu słyszę od przechodzącego za mną P. mamroczącego wrednowato „Przypadek ” …

 

* * *

Ja do P. „Są dwa języki, w których wspaniale słucha się piosenek a są to…*”
P. wpadając mi w słowo „Niemiecki i chiński” 🙂

Kurtyna.  🙂

* oczywiście chyba wiadomo, jakie języki miałam na myśli? Rosyjski i francuski, rzecz jasna.

„Atlas chmur”. David Mitchell.

Wydana w Wydawnictwie MAG. Warszawa (2012).

Przełożyła Justyna Gardzińska.

Tytuł oryginału The Cloud Atlas.

Po „Tysiącu jesieni Jacoba de Zoeta” tego samego autora, którą to książką zachwyciłam się w tym wpisie, przyszła kolej na „Atlas chmur”. Tak się złożyło, o czym zresztą pisałam, że w tym przypadku pierwszą obejrzałam ekranizację a nie przeczytałam książkę. I tak mi się film spodobał (pomimo, że zbiera sporo krytyki, jak zdążyłam się zorientować), że sięgnęłam po książkę. I tu się nie zawiodłam. Niemniej jednak być może przez samą strukturę opowieści miałam moment w połowie książki, w którym poczułam lekkie zmęczenie. Czy to jak mówię samą formą, czy to objętością (to kolejna bardzo obszerna książka), dość, że zwalczyłam za radą paru osób owo znużenie i książkę kontynuowałam i myślę, że dobrze bo jak już potem zaczęło się wszystko składać, poszło mi szybciej. 

Po raz kolejny David Mitchell zachwycił mnie językiem opowieści. Opowieści bowiem w tej książce jest sześć i każda z postaci mówi innym językiem bądź ogólna atmosfera danej historii jest prowadzona z osobnym klimatem słowa, aurą właściwą jej tylko.
Mamy tu więc jak mówiłam sześć opowieści, co ważne, każda dzieje się w innym czasie, w osiemnastym wieku, latach dwudziestolecia międzywojennego XX wieku, latach siedemdziesiątych XX wieku, początku XXI wieku, i dwie w przyszłości. W tym ostatnia to opwowieść dziejąca się w okresie postapokaliptycznym. 
Każda z opowieści ma swój klimat i stanowi aluzję do jakiegoś danego gatunku literackiego. Jest opowieść prowadzona w formie pamiętnika, są listy , jest w końcu klasyczna sensacja ze ścielącym się trupem i młodą idealistką, która prowadzi niebezpieczne prywatne śledzctwo. Jest opowieść komediowo awanturnicza, science fiction i właśnie, o czym już wspomniałam, postapokaliptyczna, poznawana jako wspomnienia z ust kogoś, kto żył w tamtym czasie i wspomina na starość.

Jak już mówiłam, po raz kolejny chylę czoła zarówno w kierunku samego autora, który bawi się literaturą w sposób mistrzowski, jak również w kierunku pani tłumacz, która na pewno miała przed sobą podczas tej pracy niełatwe zadanie a wywiązała się z niego wspaniale.
Czyli po raz kolejny David Mitchell pokazał mi dlaczego czytanie książek to wspaniała sprawa. Bo to na swój sposób zabawa, która wciąga nas w swój niezwykły magiczny świat. Tę książkę można czytać na wiele sposobów. To po raz kolejny tak lubiane przez Mitchella wątki idealistów walczących ze złem tego świata. Pierwszy bohater , podróżujący statkiem amerykański notariusz Adam Ewing i walcząca ze złem dziennikarka, Luisa Rey to właśnie ci idealiści, którzy przypominali mi swoją postawą Jacoba de Zoeta z książki, o której wcześniej wspomniałam. 
Ale można ją też czytać przez pryzmat opowieści o „człowieku” ogólnie. O jego namiętnościach, pasjach, o miłości, o złu, jakie jeden człowiek może czynić drugiemu. O dążeniu do zmian, o potrzebie zmian i egzekwowaniu ich przez próby rewolucji. O wojnach. Zaskakująco wiele trafnych zwłaszcza w dzisiejszych dniach gdy sytuacja polityczna i ogólna na świecie niemiła i niepewna, odnotowałam podczas tej lektury. Tak więc dodatkowo mogę stwierdzić, że „Atlas chmur” jest lekturą zdecydowanie ponadczasową i uniwersalną.
Wnikliwi czytelnicy mogą się zastanawiać i odczytywać te opowieści jako historię nieprzemijalności człowieka i jego pragnień, dążeń a nawet może i opowieść o reinkarnacji postaci. Ja jednak tego wątku reinkarnacyjnego bym nie rozpatrywała, do mnie to nie przemawia, raczej jako ciągłość tego, o czym już pisałam. Ciągłość wszystkiego tego co człowiekowi towarzyszy podczas życia. Ciągłość pasji i ciągłość pragnienia życia i uczynienia go jak najbardziej ciekawym. Także pragnienia wolności i niezawisłości.

To zdecydowanie kolejna świetna lektura, która, o czym już pisałam, potwierdza niezwykłość i wspaniałość literatury i czytania i tego, że czas spędzony nad książką tak naprawdę nigdy czasem zmarnowanym nie będzie. No, przynajmniej czas spędzony nad tak dobrą książką jak ta. Ta książka to wspaniała lektura czyniąca ukłon w stronę wymagającego czytelnika i w kierunku literatury ogólnie i mówiąca do nas „poświęć mi trochę twojego czasu a zobaczysz, nie będziesz żałować”. I zaiste, nie żałuję ani trochę.

Moja ocena to 5.5 / 6.

wczoraj odbył się…

…pierwszy publiczny występ Jasia. W przedszkolu, rzecz jasna 🙂
Przedstawienie odbyło się z okazji minionego już Święta Odzyskania Niepodległości.
Wiedzieliśmy o występie od trzech tygodni, części występu się domyślaliśmy („Kto ty jesteś? Polak mały…” 🙂 ) i ćwiczyliśmy w domu, tym bardziej, że Hymn Polski był przez Jasia podśpiewywany w minionym czasie coraz częściej ale na ten przykład „Przybyli Ułani pod okienko” czy „Płynie Wisła, płynie…” stanowiło dla nas niespodziankę.
Przedstawienie rozpoczęło się o szesnastej. Zostało przygotowane z wielką starannością i co ważne, z uwzględnieniem na jak wiele stać w tym wieku dziecko aby nie zaczęło się nudzić czy czuć, że czegoś nie potrafi.
Było bardzo pięknie a kiedy wszyscy zaśpiewaliśmy (bo oczywiście wszyscy wstaliśmy i dołączyliśmy do dzieci i nauczycielek) Hymn Polski i kiedy zobaczyliśmy te wszystkie maluchy jak stoją poważnie i z niezwykłą adekwatną do sytuacji godnością podczas śpiewu, zrobiło się dodatkowo jeszcze bardzo, bardzo wzruszająco. 
Może tak się kształtuje patriotyzm, nie przez nie wiedzieć jakie hasła ale poprzez dbanie między innymi oczywiście, o takie szczegóły.

Po przedstawieniu był owocowy poczęstunek, z którego mój Syn skwapliwie skorzystał i uzupełnił spalony zapewne przejęciem cukier zjedzeniem dwóch mandarynek i wypiciem szklanki wody (zapewne zaschło w gardle).

Piękne są te chwile i chociaż wiem, że tego typu przedstawień, występów i towarzyszących im wzruszeń jeszcze przed nami wiele, to ten zapamiętam na zawsze jako ten „pierwszy”…

 

 

odwołuję …

…swoje narzekanie wczorajsze na wczorajszy niby to pech związany z popsutym kranem 😦 W porównaniu z tym co wieczorem wydarzyło się w Paryżu to nie jest to żaden pech, nie zdarzyło się nic nieodwracalnego …

Wczoraj wieczorem jeszcze moja znajoma z Paryża pytała na fejsie „jak wam minął piątek trzynastego”? a chwilę potem moja komórka pokazała mi wiadomości z BBC news o „strzelaninie” w centrum Paryża a jej samej ktoś polecił w komentarzu aby włączyła wiadomości w tv.

Nic więcej nie doczytawszy się poszliśmy spać a rano kiedy włączyłam komputer przybił mnie ogrom potworności tego, co miało miejsce, tego koszmarnego ataku terrorystycznego 😦 Przybił mnie ogrom nieszczęścia i ten brak poczucia bezpieczeństwa jakie tak naprawdę człowiekowi coraz częściej towarzyszy…
Trudno mi coś sensownego napisać, buzują we mnie emocje, kolejny raz niezgoda na to, że ktoś ogarnięty szaleńczą ideą po prostu idzie i odbiera komukolwiek innemu życie…znów myśli dla jak wielu osób wczoraj skończył się świat 😦 to jest to, o czym kilkakrotnie próbowałam tu na blogu napisać, czyli to, że trzeba naprawdę cieszyć się każdym dniem, każdym miłym słowem ze strony kogoś, każdym uśmiechem bo tak naprawdę nie znamy przyszłości…

Bardzo , bardzo jest mi smutno, bardzo jestem przygnębiona, że stało się to, co się stało…