„Światło, którego nie widać”. Anthony Doerr.

Wydana w Wydawnictwie Czarna Owca. Warszawa (2015). Ebook.

Tytuł oryginału All the Light We Cannot See

Przełożył Tomasz Wyżyński.

„Światło, którego nie widać” to książka, o której sporo słyszałam przed jej przeczytaniem. Same dobre opinie, zaznaczę. Co trochę mnie zastanowiło bo z jednej strony o książce było dość głośno a z drugiej strony, polecały ją osoby, w gusta których wierzę i wiem, że jeśli coś polecają to jest to po warte przeczytania. 
No i w końcu po nią sięgnęłam. Sięgnęłam i nie zawiodłam się.

Jest to niby to kolejna książka, której akcja dzieje się w czasie II Wojny Światowej a jednak na swój sposób jest inna.
Poznajemy, dwutorowo, losy dwójki głównych bohaterów tej niezwykłej opowieści, młodej Francuzki, Marie-Laure, i Niemca, Wernera. Tych dwoje żyło przed wojną, uczyło się, dorastało. Ona pod wielką opieką ojca, który nagle stał się jedynym opiekunem dziecka, ponadto tracącego wzrok (dziewczynka straciła wzrok zupełnie mając zaledwie kilka lat), on w jednym z niemieckich sierocińców w górniczym mieście w Zagłębiu Ruhry.

Gdyby nie wybuch IIWŚ, zapewne oboje mieszkaliby tam jeszcze długo, ale wojna pokrzyżowała im plany. Marie-Laure wraz z ojcem ucieka do Saint-Malo w Bretanii, w której ma rodzinę, a Werner idzie do szkoły aby potem zostać wcielonym do wojska i na chwilę przed zakończeniem wojny, zjawić się w Saint-Malo gdzie spotka się z Marie-Laure.

Dlaczego ta książka zrobiła na mnie aż takie wrażenie? Chyba dlatego, że jest napisana bardzo ładnie, ma niezwykle przyjemny, elegancki styl. I równie dobrze została przetłumaczona dlatego jej lektura staje się przyjemnością. 
Ponadto, po raz kolejny mierząc się z tematem wojny, autorowi udało się odejść od dość klasycznego modelu martyrologii wspólnej aby na podstawie losu dwóch jednostek pokazać okrucieństwo wojny. Jakiejkolwiek wojny.  

Zarówno bowiem bohaterka, jak i wcielony do armii okupanta Werner, padli po prostu jej ofiarami. Oboje to jeszcze dzieci, jedno osamotnione i przerażone , drugie również, które dodatkowo nagle musiało stać się żołnierzem i walczyć w imię bezsensownych idei i mrzonek wodza.

Dodatkowo, jako czytelnika, uwierała mnie ta myśl, która zresztą pojawia się w samej książce, a dotyczy Wernera, czyli to kim ów chłopak miałby szansę się stać, kim mógłby zostać ze swoim głodem wiedzy i nieprzeciętną inteligencją a co właśnie wybuch wojny mu skutecznie uniemożliwił. 

Bardzo, bardzo poruszająca, jak już wspomniałam, dobrze napisana książka, którą moim zdaniem naprawdę warto jest polecać. Dla mnie to jedna z najlepszych książek przeczytanych w tym roku a i w ogóle. Naprawdę muszę przyznać, że rok 2015 obfituje w takie bardzo dobre książki, co oczywiście mnie cieszy bardzo.

Co ja niniejszym czynię. Moja ocena 6 / 6. 

„Marzenia szyte na miarę. Stacja Jagodno”

Karolina Wilczyńska.

Wydana w Wydawnictwie Czwarta Strona. Poznań (2015). Ebook.

Po pierwszej części cyklu o ludziach związanych z Jagodnem, o której pisałam w tym wpisie, doczekałam się części drugiej. W sumie, nieźle, że pierwszą przeczytałam niedawno, bo na drugą naczekałam się nie tak bardzo długo. Trochę poczekam teraz, bo część trzecia ma się ukazać dopiero w przyszłym roku (och, szkoda, szkoda!).

„(…) I choć różne wiekiem, doświadczeniami i emocjami, to żadna z nich nie czuła się samotna w tej kobiecej wspólnocie”. 

Taki cytat na początek. Bo on określa klimat tej książki (podobnie zresztą jak pierwszej ale w tej jest jeszcze bardziej zdecydowany). Czyli motyw, który zawsze mnie chwyci za serce a mianowicie, siła kobiet, wspólnota jak w książce określa to autorka. Tak, wspólnota. Nie wzajemne pretensje, oskarżenia, podcinanie sobie nóg i rywalizacja a okazane sobie wsparcie, serce, dobra rada. Zabiegane czasy a w tych zabieganych czasach Jagodno, miejsce, w którym wszystko ma swój początek i zakończenie 🙂 I właśnie ta siła kobiet, które wzajemnie się wspierają. I to, co chwyta mnie tak bardzo w prozie Karoliny Wilczyńskiej, a mianowicie to, jak bardzo ważne są dla niej osoby słabsze, mniej przebojowe, takie, o które ktoś często zawalczyć musi a raczej o dobro dla tych słabszych.

Tamara i Marysia znalazły już całkiem swoje miejsce w Jagodnie. Szczęśliwie jest ono na tyle blisko ich rodzinnego miasta położone, że można bardzo często odwiedzać Babcię Różę. W jej domu odnalazły tak potrzebny im w ostatnim czasie spokój, dobrą radę, wsparcie duchowe. Szkoda, że relacje Tamary z własną matką nie są tak idealne, ale cóż, najwyraźniej nie można mieć wszystkiego.

Marysia porządkuje sprawy w szkole, Tamara pracuje a w weekendy nabierają sił u Babci Róży. 
W tej części cyklu pojawią się nowe osoby, których losy poznajemy jako czytelnik i którymi to losami będziemy się przejmować (a przynajmniej ja bardzo się przejmowałam i nawet denerwowałam). 

I znowu zapewniona jest dawka wzruszeń, przemyśleń i refleksji.  Bardzo krzepiąca lektura, którą naprawdę polecam ! 

Moja ocena to 6 / 6.

 

„Mężczyźni bez kobiet”. Haruki Murakami.

Wydana w Wydawnictwie MUZA. Warszawa (2015). Ebook.

Tłumaczyła Anna Zielińska-Elliott. Tytuł oryginału 女のいない男たち

Złamałam na chwilę polskie panowanie lekturowe i przeczytałam zbiór siedmiu opowiadań Haruki Murakamiego. Ci, którzy wystarczająco długo czytają mój blog wiedzą, że Murakami jest jednym z moich ulubionych autorów więc logicznym jest, że jak tylko pojawia się coś nowego jego autorstwa, czytam to.

Nie mam też nic do formy literackiej jaką są opowiadania (a wiem, że sporo osób nie przepada za opowiadaniami). 

Jedno z opowiadań znałam wcześniej z Magazynu „Książki”, więc wydawało mi się, że jakąś zapowiedź tego, co mnie czeka, już mam. Ale nie. Każde z opowiadań jest na swój sposób inne i ma swój własny styl, klimat, co mnie mocno ucieszyło bo sprawiło, że praktycznie każde z nich pamiętam bo zrobiło na mnie inne wrażenie.

Z różnych przyczyn chyba największe wrażenie zrobiło na mnie opowiadanie pierwsze , otwierające zbiór, czyli „Drive My Car” i ostatnie tytułowe „Mężczyźni bez kobiet”. Bowiem to, co łączy bohaterów wszystkich opowiadań jest właśnie ta tytułowa „bezkobietowość”…W rozmaitych ujęciach i aspektach.

Jedno z opowiadań, „Yesterday” jest specyficzne. O nim we wstępie do książki pisze tłumaczka wyjaśniając zabieg tłumacza, który zastosowała w tym opowiadaniu. Myślę, że to opowiadanie, o którym w gronie tłumaczy rozmawia się i rozmawiać będzie. Bowiem zastosowano tam gwarę poznańską. Więcej nie piszę, ci, którzy będą czytać książkę, dowiedzą się o co chodzi.

Murakami nie zaskakuje może niczym nowym. Pojawia się sporo znanych nam motywów czy miejsc, o których mowa w poprzednich jego książkach. Dla stałych i wiernych czytelników stanowi jednak przytulną przystań, wyspę specyficznego stylu i aurę, która według mnie jest mocno rozpoznawalna. I dla mnie na plus, że jak zawsze niektóre myśli, refleksje wydają się jakby pochodzić z mojej własnej głowy.

Moja ocena to 5.5 / 6.

tradycyjnie już …

…przypominam o zmianie czasu dziś w nocy 🙂 Z 3.00 na 2.00 ale raczej wiadomo, że nikt z tym nie będzie czekał aż do trzeciej w nocy. Godzina snu gratis i jak Wiecie, dla mnie to jedyny plus całej sytuacji. 

Miłego więc spania o godzinę dłużej 🙂

16 lat temu…

…Ślubowaliśmy przed Ołtarzem to wszystko, co się w tym miejscu i w takich okolicznościach ślubuje.

Nie chcę powtarzać kolejny raz truizmu, że pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj (a tak jest) czy że czas płynie naprawdę szybko i że ani się człowiek obejrzał a tu minęło szesnaście lat (płynie, ani się obejrzał) więc napiszę tak. Przez te szesnaście wspólnych małżeńskich lat przeszliśmy naprawdę wiele. Pewnie naszymi historiami można by obdarzyć jeszcze niejedną parę. No ale to nasze losy i nasze małżeństwo i najwyraźniej tak miało być. 

Mam nadzieję, że Miłość i Szczęście będzie nam towarzyszyć w naszej dalszej małżeńskiej drodze z P.. 

 

Ps. W sumie to super, że tamtego dnia było może i rześko (było) ale słonecznie i nie lało jak teraz leje za oknem. 

„Dom tęsknot”. Piotr Adamczyk.

Wydana w Wydawnictwie Agora. Warszawa (2014). Ebook.

Łatwo się wzruszam. Wiedzą o tym moi bliscy i dalsi znajomi. Niemniej jednak mimo, że zdarza mi się (czego się nigdy nie wypieram) uronić łzę nad czytaną książką, to chyba do tej pory parę dosłownie razy zdarzyło mi się wzruszenie tak silne, że wycisnęło z moich oczu łzy, które zachlapały stół, przy którym siedziałam. Działo się to gdy już praktycznie kończyłam czytać tę książkę. Książkę, co do której, nie waham się tego sformułowania użyć, jestem pewna, że stanie się jedną z ulubionych a na pewno jedną z najlepszych książek czytanych przeze mnie w roku 2015. 
Autor, noszący imię i nazwisko popularnego w naszym kraju aktora (cóż to musi być za brzemię, naprawdę) popełnił bowiem książkę wspaniałą. Gdzieś po drodze o tej książce udało mi się wyczytać, że jest to książka o miłości. Owszem, też. Ale nie tylko. To książka o tak różnych sprawach, uczuciach, emocjach, tak wielowątkowa, wielowarstwowa, a przy tym na samym końcu spięta w piękną i logiczną klamrę. I nie, nie jest to książka, co do której mimo jej objętości, mogłabym powiedzieć, że czegokolwiek w niej jest za dużo .Wręcz, co ostatnio zdarzało mi się dość rzadko podczas lektury, miałam bardzo silne poczucie niedosytu i chęć aby ta historia opowiadała mi się dalej i dalej i dalej…

To opowieść o rodzinie. A takie, uważam, są zawsze najciekawsze. O rodzinie z niełatwą historią (i to tą dosłowną historią jako częścią składową narodowości wręcz a nie tylko opowieścią) i o zagmatwanych losach.
Rodziną, której dzieje poznajemy na przestrzeni lat kilkudziesięciu jest rodzina narratora, Piotra. Kończymy książkę w czasach nam współczesnych ale rozpoczynamy tuż po tym, jak Polacy zaczęli zasiedlać Wrocław. Już samo miejsce, w którym dzieje się akcja książki czyli właśnie Wrocław, obiecuje, że treść na pewno będzie interesująca. Wrocław. Miasto o losach burzliwych i skomplikowanych tak jak losy ludzi je zamieszkujących. Wszystkich bez wyjątku. Tych, którzy mieszkali tam przed wybuchem IIWŚ i tych, którym przyszło zamieszkiwać to miasto już po zakończeniu tej wojny. 
Rodzina Piotra to rodzina, która zapewne w czasach po wojnie dziwiła i nie dziwiła wcale, z najrozmaitszych względów. Dziwiła bo Polak żenił się z Niemką. Nie dziwiła, bo zapewne takich związków w tamtych czasach wcale nie było tak mało jak ktoś mógłby przypuszczać.  

Jest więc poniemiecka kamienica Freytagów. Freytagowie mieli w swej rodzinie pisarza ale właścicielami domu jest ktoś inny z tej rodziny. Tę konkretną a nie inną kamienicę wybiera na zamieszkanie po wojnie mama głównego bohatera. I od tej pory snuje się barwna opowieść o życiu rodziny mieszanej, niemiecko polskiej w tym mieście niemieckim a teraz nagle polskim. Poznajemy zarówno losy samej rodziny jak i mieszkańców kamienicy a trzeba zaznaczyć jedno, galeria postaci jest tam wyjątkowo nieprzeciętna i ciekawa. Los każdego z zamieszkujących ten dom stanowić może kanwę następnej opowieści. 

Z mieszkania po właścicielach kamienicy matka bohatera nie pozwala wyrzucić nic. To, czego po niemieckich mieszkańcach nie dało się upchnąć w mieszkaniu (początkowo sześciopokojowym, potem w wyniku losowych perypetii o nieco zmniejszonym metrażu) znosi się do piwnicy. Która to ogromna jest jakby przedłużeniem sfery mieszkalnej, przynajmniej do pewnego czasu, naszego bohatera.

Mama Piotra staje się strażniczką mienia Freytagów. A co za tym idzie, według mnie ona symbolicznie staje się strażniczką tytułowych tęsknot wszystkich zamieszkujących tę kamienicę. Tęsknot za uczuciem, za macierzyństwem, za miłością, za utraconym domem i częścią kraju, który został za Bugiem. I za tym wszystkim, za czym tylko tęsknić można.
To taka piękna książka, o której aż boję się cokolwiek pisać bo mam obawy, że moje nieudolne próby odtworzenia jej klimatu tę jej (tak, znów górnolotnie) wspaniałość jej odbierze.

Na sam koniec pragnę zauważyć, że książka ta jest wycyzelowana os stóp do głów, że tak się wyrażę a może od okładki tytułowej z przepięknym tytułem aż po ostatnią stronę. Wycyzelowana słowem albowiem tytuły rozdziałów same w sobie również stanowią przyjemność dla czytelnika.  I nic jak już chyba powyżej pisałam, nic tu nie jest przypadkowe. 

Jeśli macie ochotę na książkę, która będzie ucztą literacką, w której prawda zapewne miesza się z fikcją ale tak, że nie macie zupełnie pojęcia jak i w jakim stopniu, jeśli chcecie , oczekujecie książki, która porwie was w swój świat i nie wypuści aż do strony ostatniej, oto ją macie. 

I żałuję, żałuję doprawdy, że rok temu kiedy się ukazała, że już wtedy jej nie przeczytałam. Ale też cieszę się, że nareszcie po nią sięgnęłam.

Moja ocena to 6.5 / 6. 

 

„Jabłoniowy sad. Szczęśliwy dom”. Krystyna Mirek.

Wydana w Wydawnictwie FILIA. Poznań. (2015). Ebook.

Po „Szczęściu all inclusive”, sięgnęłam po tę książkę, na którą się skusiłam czas jakiś temu.
I nie żałuję.
Książka „Szczęście all inclusive” zapewniła bezpieczne i zadowalające mnie happy endy wszystkich wątków. Książka „Jabłoniowy sad. Szczęśliwy dom”, która to jak jest napisane na okładce stanowi część pierwszą sagi rodzinnej, już tak nie uczyniła. Przez co chyba jest faktycznie bliższa realności i zwykłemu życiu.
Pierwsze, co mi się rzuciło na myśl podczas lektury to zdanie „Szczęśliwe związki rodziców, owe wzorce niemal z Sevres, dla dzieci, zwłaszcza dorastających czy już całkiem dorosłych , w swoich własnych związkach, bywa istnym przekleństwem.

Zaczyna się niemal sielankowo. Oto położony poza Krakowem w sielskiej okolicy otoczony ogrodem i sadem dom małżeństwa Heleny i Jana. Dom, w którym na świat przyszły cztery córki, Maryla, Gabrysia, Julia i Anielka. I wszystkie cztery jakby nie umiały do końca powielić szczęścia i wspaniałości małżeństwa swoich rodziców, których poznajemy dosłownie na chwilę przed celebrowaniem czterdziestej rocznicy Ślubu.
Cztery córki i każda zmagająca się ze swoimi problemami, zmartwieniami, kłopotami. Ciągnąca swój wózek z codziennością najlepiej jak potrafi a obarczona wciąż tą świadomością, że jej rodzice robili to w jakiś niewyszukany sposób a jednocześnie w niemal idealny. Okropny bagaż i wręcz brzemię takiej świadomości, według mnie.

Poznajemy losy czterech sióstr, właściwie to akcja książki skupia się na trzech głównie. O najmłodszej, samotnej matce wychowującej córeczkę w domu rodziców wiemy jak na razie najmniej ale sądzę, że to się ma zmienić i w dalszych częściach sagi dowiemy się o niej czegoś więcej.

Do tego miły fakt, jakim jest to, że ojciec bohaterek, Jan, prowadzi małą ale klimatyczną księgarnię połączoną z herbaciarnią, więc i książkowych klimatów i smaczków nie braknie, tym bardziej, że cała rodzina „zarażona” jest książkowym bakcylem. Nieprzypadkowo córki i wnuczka noszą takie a nie inne imiona. 

Mnie się ta książka podobała, właśnie również ze względu na jej większą bliskość z realiami życia za oknem. 
Moja ocena to 5 / 6. 

 

 

Dzień Dziecka Utraconego…

…kolejny. „Święto” (źle to jakoś brzmi ale jak to nazwać), w które los wtłoczył nas bez pytania cztery lata temu. 
Czas mija i nie jest mi wcale lżej z tą świadomością, że ten dzień stał się częścią naszej rodziny choć bez naszej woli. Tak naprawdę ten dzień i tak jest taką naszą niechcianą codziennością a konkretnie piętnastego października myślę intensywniej o wszystkich Dzieciach Utraconych i ich Bliskich. I także o tym, że co roku gdy piszę ten wpis, tych osieroconych rodziców pojawia się niestety, więcej. W tym roku wstrząsnęły mną dwie śmierci dzieci, synów Nicka Cave’a, i Filipa Chajzera. To ci, o których wiem, a ilu rodziców nie z pierwszych stron gazet a przecież tak samo cierpiących zostało w ciągu tego roku od poprzedniego dnia Dziecka Utraconego, osieroconych? 

Jest mi na pewno lżej znosić ten dzień mając obok siebie Janeczka.
Może zabrzmi to jakoś górnolotnie (szczerze mówiąc jest mi to dokładnie obojętne) ale nie wiem co bym zrobiła, w jakim miejscu swojego życia byłabym gdybyśmy Jego nie mieli. Jest Wielkim Darem.

Myśli moje w tym dniu płyną do wszystkich Was, którzy nagle lub niekoniecznie (na niczyją śmierć nie da się „przygotować”, „nastawić”, na śmierć dziecka tym bardziej) zostaliście sami. Przytulam Was mocno chociaż tak wirtualnie ale chcę abyście wiedzieli, że mam Wasze Dzieci i Was w moim sercu. 

„Szczęście all inclusive”. Krystyna Mirek.

Wydana w Wydawnictwie FILIA. Poznań (2014). Ebook.

Tak, przyznaję, sięgnęłam po tę książkę zupełnie przypadkowo. Kiedyś tam była promocja na ebooki a mnie oczywiście kiedy tylko wyczytałam, że akcja książki dziać się będzie na Krecie, zaświeciły się oczy. 
Ale jak się okazało, dobrze, że się wtedy skusiłam bo miałam bardzo udaną lekturę.

All inclusive to nie tylko fragment tytułu ale również opcja, którą wybrali na wakacje bohaterowie książki. W jednym z luksusowych hoteli na Krecie spotyka się grupa ludzi, część to turyści, część to pracownicy hotelu bądź mieszkańcy okolic.
Jako czytelnicy poznajemy ich losy i dowiadujemy się niby to prawdy oczywistej ale dość często zapominanej a mianowicie tej, że nie zawsze luksus i pieniądze zapewniają największe szczęście. Pewnie, że pieniądze bardzo ułatwiają życie ale to, że nie wszystko da się za nie kupić , szybko staje się jasne dla każdego o kim mowa w książce. Dla wszystkich osób ten wyjazd niby to mający być jedynie beztroskim spędzeniem czasu i odetchnięciem od codzienności, staje się powodem do refleksji nad własnym życiem i podjęciem decyzji o zmianie zarówno starych przyzwyczajeń jak i właśnie tego, co utrudnia im życie i to aby poczuć się w pełni szczęśliwymi. 
Poznajemy więc troski i zmartwienia bohaterów książki. Jest też trochę romansów i szczęście, same dobre zakończenia. Wszystko to dzieje się w scenerii tak przez wielu lubianej czyli na niemal rajskiej wyspie.

 

Moja ocena to 5 / 6.

 

„Stacja Jagodno. Zaplątana miłość”. Karolina Wilczyńska.

Wydana w Wydawnictwie Czwarta Strona. Poznań (2015). Ebook.

Jak ja się cieszę ,że przeczytałam tę książkę DOPIERO teraz. A dlaczego? Dlatego, że ukończywszy ją we łzach (wzruszenia ogromnego) wiem, że łatwiej mi będzie teraz czekać na zapowiadaną część drugą tej opowieści. A gdybym przeczytała ją wcześniej czas oczekiwania znacznie by się wydłużył. Wierzę, że książki mają „swój” czas i widzę, że dokładnie tak stało się z tą książką. 

Nie wiem doprawdy, dlaczego często jest tak, że rewelacyjne książki skrywają się pod hm, „stygmatyzującymi” je okładkami czy wręcz tytułami. I chociaż swoje pomstowanie na tytuł odszczekuję po lekturze (bo dość szybko wyjaśnia się dlaczego jest taki a nie inny i tak, jest ważny dla całości książki) to okładka według mnie dalej jest dość myląca i wraz z tytułem może sprawiać wrażenie, że sięgnie po nią ktoś, kto będzie liczył na zupełnie inną lekturę niż otrzyma a osoby, które właśnie szukają czegoś takiego, co jest w książce, ominą ja wzrokiem szukając czegoś w księgarni czy to stacjonarnej czy internetowej. Ja po nią sięgnęłam jako pewnik bo już poznałam styl pisania pani Karoliny i wiem, jak pisze. A pisze dobrze, tworzy niesamowicie wciągające opowieści obyczajowo psychologiczne. Mam wrażenie, że jest to kolejna w tym roku odkryta przeze mnie (ale z polecenia, za co jestem Osobie polecającej bardzo wdzięczna) autorka bardzo mało promowana, wręcz odnoszę wrażenie, że niedoceniana, a szkoda, szkoda wielka, bo pisze bardzo dobrze i naprawdę warto jest czytać jej książki. 

Tak więc nie sugerujmy się okładką książki. Nie będzie to ckliwy romans o kobiecie, która zakocha się na nowo w połowie życia. Nie będzie to też powrót do sielskich miejsc z lat dziecinnych gdzie nie tylko żyto jak śnieg białe czy jak to tam szło ale i koleżanki z lat dziecięcych czekają na powrót z otwartymi ramionami. Nic bardziej mylnego. 
Dostajemy kawałek bardzo dobrej prozy, opowieści o czterdziestolatce, której życie jest takie a nie inne. Niekoniecznie po płatkach róż jak z relaksujących seriali telewizyjnych a bardziej zbliżony do realiów znanych z życia. Czterdziestoletnia Tamara sama wychowuje nastoletnią córkę Marysię, która to córka zaczyna sprawiać Tamarze coraz więcej zmartwień.

Bohaterka książki nie ma specjalnie wiele pomocy nawet ze strony swojej matki, emerytowanej lekarki, ale udaje się jej dość dzielnie ciągnąć wózek wypełniony codziennym bagażem i troskami dnia codziennego. Do czasu.
Dość sprawnie ułożony obrazek, w którym ona pracuje na to aby córka chodziła do najlepszego kieleckiego liceum zaczyna się wypaczać aż w końcu coś w nim nie zagra na tyle dostatecznie, że obrazek zacznie bardziej przypominać rozsypujące się puzzle czy prujący się patchwork. 
Do tego dojdą rodzinne sekrety i tajemnice, które wbrew pozorom nie wydają się być wcale niemożliwymi do zaistnienia.

Tamara zbiegiem okoliczności znajdzie się u kogoś, kto sprawi, że jej życie nareszcie nabierze kolorów i przede wszystkim ciepła i miłości ale nic bardziej mylnego, kompletnie nie chodzi tu o mężczyznę. I myślę, że dopiero pod sam koniec książki ten tytuł, na który pomstowałam zaczyna nabierać największego sensu i sprawia, że w następnej części oczekujemy jego wyjaśnienia ostatecznego.

Moja ocena to 6/ 6.