„Anioł z rubinowym sercem”. Joanna Szelągowska.

Wydana w Wydawnictwie Zysk i S-ka. Poznań (2023).

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa.

Przyznam szczerze, że dawno nie czytałam książki, co do której zaraz po skończeniu nie chciałabym zacząć czytać ponownie aby teraz drugi raz, smakując może ciut wolniej, na pewno w wolniejszym tempie i na nowo smakując jej treść.
Naprawdę czuję się zaskoczona własnymi odczuciami zaraz po zakończeniu tej dość obszernej książki.
Od razu powiem, że sięgnęłam po nią właściwie bez żadnej wiedzy na temat tego czego mogę oczekiwać a skuszona jedynie zapowiedzią wydawniczą.
I muszę przyznać, że dostałam w czasie jej czytania o wiele więcej niż mogłabym się spodziewać.
Ale co mnie konkretnie skusiło gdy zdecydowałam się wziąć ją do recenzji to to, że akcja książki czy raczej miejsce, w którym dziać się będzie opowieść o wielu bohaterach „Anioła z rubinowym sercem”, ma miejsce w części przy wschodniej granicy, we wsi Plewki, gdzie ongiś mieszały się i języki i wyznania a wszyscy żyli razem i jakoś udawało się im żyć w zgodzie.

To tam właśnie trafią bohaterowie książki a będzie ich niemało bo i rowerzysta Kazik, noszący kapelusz typu fedora i małżeństwo Klara i Fabian wraz z niemal szesnastoletnią córką Kasią. A potem pomieszkujący czasem u nich Aleksiej. W Plewkach zbiegiem okoliczności wyląduje też niemieckie małżeństwo Walburga i Johann Andritzki. Wszyscy oni zatrzymają się w domu pani Katarzyny Pogonowskiej. Matki Fabiana. Z którą to matką syn nie kontaktował się bardzo długo.
Brzmi trochę znajomo, prawda? Z tym, że do tej pory to na ogół kobiece postaci trafiały do domu swych przodków i bez żadnych problemów zaczynały tam nowe, lepsze życie. Tu tak nie będzie, to zupełnie inna historia chociaż po trochu zbieżne jest to, że rzeczywiście Fabian, bohater, wraca do domu rodzinnego. Początkowo aby pomagać matce więc przekonany jest jadąc z nastoletnią Kasią, że właściwie pomoże matce, załatwi jej opiekę i wróci do Poznania, gdzie od lat mieszka z Klarą. Ale nic bardziej mylnego. Są bowiem dla niego napisane zupełnie inne losy. Najpewniej przez Pana Boga. Bo „Anioł z rubinowym sercem”, o czym uprzedzam, bo wiem, że nie każdemu to może pasować, napisany jest przez osobę wierzącą. I tej wiary, kłócenia się z Panem Bogiem, mistycyzmu, Aniołów ingerujących w życie postaci lub też rozmaitych cudownych spotkań, w książce trochę będzie. Czy mi to pasowało? Tak bo szybko znalazłam konwencję, rytm, klimat tej prozy. Podejrzewam, że nie każdemu może ona pasować. Myślę nawet, że ta książka może zbierać skrajnie odmienne opinie.
Myślę, że może zbierać cięgi za charakterystyczny styl, w jakim została napisana, swego rodzaju może nawet czasem chaotyczność sięgania po wydarzenia, wspomniania, rzeczy, które się dzieją. Może zostać skrytykowana za „powielanie schematu”. Ale, jak powiedziałam, ja od pierwszej właściwie strony zostałam przez tę książkę pochłonięta, wciągnięta w jej świat. I zostałam absolutnie zniewolona tym właśnie niepodrabialnym stylem, klimatem rozpisanym przez autorkę.

Dlaczego? Bo to jest książka o życiu i o śmierci. O świadomości odchodzenia i szykowaniu się na kres życia, o przemijaniu. Mamy takie a nie inne czasy, wiele osób wyparło świadomość śmierci ze swojego życia. Umiera się w szpitalach a nie w domach, gdzie kiedyś się odchodziło i było się żegnanym przez całą lokalną społeczność. W „Aniele o rubinowym sercu” świadomość przemijania jest jak najbardziej zaznaczona i oddech nadchodzącej śmierci czy raczej może, zapowiedź jej przekazana przez Anioła, jak najbardziej jest lecz nie jest to żadna konwencja straszenia śmiercią. Raczej jest to obrazowo napisana opowieść o świadomości korzeni, o odczuwaniu naszych przodków, o świadomości tego, że nie znając przodków i ich historii na swój sposób czujemy się ubożsi i, zwłaszcza z wiekiem, możemy odczuwać coś w rodzaju dyskomfortu wręcz. Te poszukiwania korzeni, to czasem świadome a czasem zupełnie nieświadome lub wręcz „dziejące się nagle” bohaterom dochodzenie do przeszłości, poznawanie życia przodków, ujęły mnie chyba w tej książce najbardziej. Dlaczego? Bo sama mam z tym wielki problem. Bo mam świadomość, że przynajmniej po części, nie znam swoich korzeni, ba, nie mam już szansy ich poznać i nie dowiem się nigdy tego co może mnie łączyć z kimś z przeszłości rodziny, dlaczego być może mam taki a nie inny charakter czy dlaczego męczą mnie takie a nie inne, lęki lub obawy. Nie wiem, czy to wiąże się z wiekiem takie zastanawianie się i chęć poznania przeszłości rodziny, u mnie to zaczęło się niedawno ale z coraz większą intensywnością i takim trochę jednak smutkiem, że część tej przeszłości nigdy nie zostanie przeze mnie poznana.

Co mi się też ogromnie podobało w tej książce to takie nienachalne przypomnienie, że tak naprawdę to każdy z nas nosi w sobie jakąś tajemnicę i tylko my (na szczęście) możemy zdecydować czy chcemy tą tajemnicą dzielić się z kimś czy zachować ją na dnie swojego serca.

Same Plewki to miejsce, w którym Fabian dorastał i wrastał a teraz poznaje je Kasia, która jeszcze do niedawna nie miała pojęcia, że ma babcię ze strony ojca.
Każdy z bohaterów (bo na miejscu poznamy nowych, Andrzejową, Andrzeja, Jacka i innych) jest na swój sposób w tej książce potrzebny. Mam wrażenie, że każdy jakby trzymał w palcach nić, którą splatając z nitkami innych osób, stworzy dzięki temu barwny kilim. Taki właśnie nieco może bajkowy kolorowy jak życie klimat panuje w tej książce.

Dawno nie czytałam książki, która mimo objętości pozwoliła mi się przy moim napiętym planie dnia, poznać aż tak szybko. I która jednocześnie nie wyzwoliłaby we mnie tyle refleksji, przemyśleń. Myślę,że „Anioł z rubinowym sercem” zostanie w mojej pamięci na długo, może to będzie jedna z tych książek, którą pamięta się już zawsze, jeśli nie w całości treści to w jej klimacie, nastroju.

Moja ocena to 6 / 6.

„Cud, miód, Malina”. Aneta Jadowska.

 Wydana w Wydawnictwie SQN. Kraków (2020). Ebook.

Tak to jest kiedy Mikołaj przynosi nam pod choinkę ebook książki, która okazuje się, że jest…kontynuacją poprzedniej. Jako, że na Święta dostałam „Cuda wianki. Nowe przygody Koźlaków”, zażyczyłam sobie jednak pierszą książkę opowiadającą o kobietach z klanu wiedźm Koźlaków. I oto, „Cud, miód, Malina” sprawił, że miałam świetną lekturę oraz zapowiedź dobrej kontynacji opowieści. 

Ci, którzy czytają wpisy z mojego blogu regularnie raczej orientują się, że wszelakie fantasy i te klimaty to zupełnie nie moja bajka. Ale jednak okazuje się, że…czasem i ja potrafię opuścić swoją literacką strefę komfortu i sięgnąć po coś czego często nie czytam. I okazuje się, że jest to dobry pomysł.

„Cud, miód, Malina” to zbiór opowiadań o kobietach z rodziny Koźlaków, jak już pisałam, głównie kobiet bo nie dość, że rodzą się tak właściwie same dziewczynki obdarzone magicznymi zdolnościami, to jeszcze mężowie dość szybko opuszczają owe kobiety, które wcale sobie z tego powodu nie krzywdują i wspierając się wzajemnie, pomagają sobie wzajemnie jeśli zdarzy się coś co wymaga natychmiastowej interwencji. 

Osobą łączącą opowiadania jest Malina, której przygoda rozpoczyna zbiór opowiadań i na przygodzie której ta książka się kończy. Ale poznajemy też i jej mamę Aronię, burmistrzynię miasteczka Zielony Jar i prababcię i babcię i również Klona, chłopaka Maliny, należącego do klanu zielonych magów. 

Co mi się bardzo podobało w tym zbiorze opowiadań? Oprócz podkreślonej (nie nachalnie) siły i współpracy kobiet, podobało mi się, że akcja dzieje się we współczesnej rzeczywistości. Malina pracuje w kawiarni, w której podaje klientom i słodkości i kawy. Jej pasją są komiksy, w których upatruje swoją karierę, ma chłopaka, Klona. Członkinie jej rodziny uczęszczają do szkół i na zwykłe uczelnie wyższe (a nie jakieś szkoły magii na przykład). 
Dodatkowo, podoba mi się bardzo poczucie humoru, które wypełnia książkę i również taki przyjemny, lekki klimat opowiadań. Oraz to, że bohaterki opowiadań są świetnymi kobietami, które da się lubić i które chciałoby się mieć w swoim kręgu znajomych.
Jeśli miałabym polecić komuś książkę właśnie dla rozrywki, dla pośmiania się i dobrego spędzenia czasu, polecam śmiało właśnie te opowiadania.

Wielkim plusem okazała się ciekawie zaprojektowana okładka i ilustracje wewnątrz książki autorstwa Magdaleny Babińskiej.

Moja ocena to 6 / 6 i już cieszę się na kontynuację czyli ów świąteczny prezent, jakim jest książka „Cuda wianki. Nowe przygody rodziny Koźlaków”. 

„Anne z Szumiących Wierzb”. L. M. Montgomery.

Wydana w Wydawnictwie Marginesy. Warszawa (2023).

Przełożyła Anna Bańkowska.

Tytuł oryginalny Anne of Windy Poplars.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa.

Cieszę się, że czwarta część opowieści o Anne Shirley, brawurowo przełożona przez panią Annę Bańkowską, podobała mi się bardzo. O wiele bardziej niż poprzednia, nosząca tytuł „Anne z Redmondu”. Mam wrażenie, że wszystko poukładało się wraz z chwilą, gdy autorka przestała już miotać bohaterką pomiędzy dwoma mężczyznami i wyznaczyła jej tego, którego ma kochać i kiedy nie czytamy o perypetiach uczuciowych Anne a wracamy do opowieści o życiu Anne, tym razem na kolejnym etapie jej życia jakim było dyrektorowanie liceum w Summerside.
Anne znalazła miejscówkę w domu noszącym uroczą nazwę Szumiące Wierzby, który to dom zamieszkują trzy kobiety i kot. Dwie z nich, ciotka Kate i ciotka Chatty to wdowy (ciotka Katy to wdowa kapitańska), natomiast mieszka z nimi krewna zmarłego męża ciotki Kate, Rebecca Dew. Wszyscy wiedzą, że tak naprawdę to Rebecca decyduje o tym co dzieje się w domu wdów. Jest też kot, którego nie wolno chwalić, nie wolno się nim zachwycać bo Rebecca go nie lubi (jak bardzo nie lubi kota, dowiemy się w końcówce tomu).

Tak czy inaczej, Anne znalazła miejsce, w którym mogła zamieszkać przez trzy następne lata sprawowania funkcji dyrektorki liceum i rozpoczęła pierwszy rok szkolny. Początki nowej pracy zazwczaj nie są łatwe a Anne ma dodatkowe trudności spowodowane tym, że miastem rządzi pewna rodzina a konkretnie jest to rodzina Pringle. Rodzina na da się do wiwatu Anne a wszystko oczywiście, w białych rękawiczkach. Ale Anne nie byłaby sobą, gdyby nie udało jej się pokonać przeciwności, chociaż akurat w zażegnaniu tego konfliktu, pomoże jej niejako przypadek.

Ogólnie, to w „Anne z Szumiących Wierzb” tradycyjnie ilość cukru jest aż nadto wysoka (taki mamy Anne’owy klimat) ale nie ukrywajmy, to przyjęta konwencja i ci, którzy lubią cykl, wybaczają autorce ten nadmiar szczęśliwych rozwiązań, zawsze pomyślnie prowadzonych przez Anne działań i osób, które darzą Anne sympatią. A nawet gdy nie darzą jej sympatią to wiemy dobrze, że za paręnaście lub parędziesiąt stron, zaczną.

Większość wydarzeń i sytuacji dziejących się w tej części poznajemy z listów Anne do Gilberta, który w tamtym czasie studiuje medycynę w Redmond College w Kingsport. Trochę żałowałam, że nie poznajemy żadnego listu narzeczonego Anne do niej ale co robić, autorka najwyraźniej nie chciała udostępniać całej narzeczeńskiej korespondencji.

Muszę przyznać, że „Anne z Szumiących Wierzb” to taka książka akuratna i do wzruszenia i do pośmiania się.
Scena słynnej kolacji, w jakiej Anne wzięła udział w domu pana Cyrusa Taylora i jego córek i syna, przejdzie do jednej z moich ulubionych scen i muszę powiedzieć, że autentycznie się przy niej śmiałam.
Również sytuacja z młodziutką, zafascynowaną Anne dziewczyną, Hazel Marr jest przedstawiona zabawnie i powiedzmy sobie szczerze, jest to sytuacja bardzo życiowa.

Oczywiście autorka nie byłaby sobą gdyby w książce nie było też scen do ulania łez ale i one w ten czy inny sposób rozwiązane są tak aby jak najbardziej pokrzepić czytelnika.

Ogólnie to, co mnie akurat w ogóle nie dziwi, Anne jest tu przedstawiona jak zwykle lekko hagiogrficznie jako opiekunka wdów, sierot i ubogich ale przynajmniej oszczędzono nam Anne nieprzyjemnej i jakiejś takiej niemiłej jak w części poprzedniej. Już wolę Anne pomagającą osobom w potrzebie i taką lekką bajkę.

Zabrakło mi więcej opisów pracy Anne jako dyrektorki szkoły. Chętnie poczytałabym o jej wyzwaniach na tym stanowisku, na tym jak sobie radziła z pomysłami na nauczanie a może z wprowadzeniem jakichś innowacyjnych rozwiązań? Mam świadomość, że w następnych częściach Anna stanie się już panią domu, która zajmować będzie się swoim potomstwem więc stąd moja potrzeba poczytania o czymś innym. Również trochę mi szkoda, że Anne jakby zapomniała o swoich przyjaciółkach z dzieciństwa. Diany praktycznie nie ma. Może to się poprawi w następnych częściach, oby, bo szczerze mówiąc, niewiele z nich pamiętam.

„Anne z Szumiących Wierzb” podobała mi się i daję jej ocenę 6 / 6.

Obejrzałam „Wednesday” czyli moje pedagogiczne osiągnięcia…

Nie ukrywam, o serialu „Wednesday” (twórcy Tim Burton, Miles Millar, Alfred Gough) trudno było mi nie słyszeć. Czy to w internecie wciąż jakieś o nim informacje czytałam, czy to donosił mi o nim mój własny Syn, który ubolewał nad tym, że nie mamy Netflixa (nie, nie mamy, wiem ,że wielu osobom trudno jest uwierzyć w taką sytuację, ale…). No i właśnie. Nie mamy czy nie mieliśmy?
Kiedy już okazało się, że nawet moja własna przyjaciółka z rodziną oglądała serial z rodziną, zaczęłam się łamać.
Oczywiście, że im wcześniej nauczymy się mądrej życiowej lekcji, że w życiu nie zawsze mamy to, czego pragniemy, tym dla nas samych lepiej. Niemniej jednak, kiedy bodzie cię w twoje najbardziej skrywane wspomnienia żalu, kiedy to cała twoja klasa ośmilatków rozprawiała o „Szogunie” a ty jedynie mogłaś powiedzieć, że leci na pierwszym programie, coś tam drgnęło w serduszku i stwierdziłam, że świąteczną kopertę mogę potraktować jako prezent w postaci wykupienia subskrypcji.
Tak więc oto, tadam, genialne posunięcie pedagogiczne 😛 oraz strategia „Nie musisz mieć wszystkiego, czego chcesz” zaowocowały tym, że spędziliśmy pierwszy raz od baaaaardzo dawna wspólny czas nad serialem.

Efekt? Cieszę się, że moje dziecko wciąż opowiadało nam o „Wednesday” bo zwyczajnie gdybym w końcu nie zainteresowała się tematem, ominąłby nas rewelacyjny serial i świetna, tak, świetna, rozrywka.

Jak dla mnie, serial jest fantastyczny bo można go sobie odbierać na wielu poziomach. Czystej rozrywki jako dobre kino fantasy, horror pomieszany z czarnym humorem.
Jednak jak dla mnie, to serial i trudach dojrzewania oraz tym, że okres nauki w liceum niekoniecznie musi być miły i sympatyczny. A często bywa niefajny nie tylko dlatego, że nie wyrabiasz się z nauką ale dlatego, że jesteś odizolowany od reszty towarzystwa czy to na własne czy niekoniecznie, życzenie.

Genialna w roli Wednesday Jenna Ortega, która praktycznie przez całe osiem odcinków nie uśmiecha się ani razu, trafia do Akademii Nevermore, po tym jak, cóż, ukarała szkolnych prześladowców swojego młodszego brata. Tak naprawdę, każdy, komu chociaż trochę dokuczano w szkole, kibicuje Wednesday w jej poczynaniach z prześladowcami brata ale niestety, rodzice dziewczyny mają inne zdanie i ląduje ona w szkole, w której uczy się młodzież nietuzinkowa z pewnością. Syreny, wilkołaki i osoby obdarzone zdolnościami magicznymi uczą się tam razem i wreszcie wydaje się, że Wednesday ma szansę zintegrować się z rówieśnikami. Na integracji zależy jej najmniej, chociaż zaprzyjaźnia się z sympatyczną Enid ( w tej roli Emma Myers) i wraz z nią i paroma fajnymi osobami rozpoczyna nieformalne śledztwo mające ujawnić, kto jest potworem grasującym w miasteczku, w którym znajduje się Akademia.

Dlaczego zachwyciłam się tym serialem?
Bo aktorzy grający w nim byli świetni (obsada zaiste zacna bo i Christina Ricci i Katarina Zeta-Jones (akurat jej gra mnie nie zachwyciła)), bo Jenna Ortega „kupiła mnie” swoją rolą tak, że boję się aby nie została zaszufladkowana jako „Wednesday” a czuję, że dziewczyna ma ogromny potencjał i szkoda byłoby go zmarnować.
Bo podobała mi się ta licealna drama, pokazująca, że owszem, dla popularnych i zdolnych, czas liceum ma szanse być miłym wspomnieniem, dla tych, którzy nie potrafili się zintegrować, potrafi być gorzkim wspomnieniem, które najchętniej spycha się w mroki niepamięci.
Wreszcie, bo jest to rewelacyjne kino rozrywkowe a dla mnie dodatkowy plus, bardzo fajny kryminał przy okazji bo aż do końca nie domyślałam się rozwiązania zawiłej intrygi.

Nie wiem jakie są Wasze plany dotyczące tego serialu, czy już go widzieliście, czy odwrotnie, nie jesteście jego obejrzeniam zainteresowani. Ja ogromnie się cieszę, że się jednak „złamałam” i że obejrzeliśmy go razem bo dawno nie mieliśmy tak udanie spędzonego przed ekranem właśnie, rodzinnego czasu.

Moja ocena to 6 / 6 i nie ukrywam, że czekam na zapowiedzianą kontynuację!

„Morderstwo nie jest takie proste.” Carla Valentine.

 Wydana w Wydawnictwie SQN.  Kraków (2022). Ebook.

Przełożył Jakub Michalski.

Tytuł oryginalny Murder Isn’t Easy. The Forensics of Agatha Christie.

Bardzo lubię otrzymywać w prezencie książki. A najlepiej- książki niespodzianki. Nie za bardzo lubię gdy na przykład na Święta ktoś pyta mnie co bym chciała dostać jeśli chodzi o lekturę bo zwyczajnie…mam mętlik w głowie. Kto mnie zna, wie mniej więcej co bym chciała przeczytać (na przykład wciąż nie mam książki z Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego o Katedrze Notre Dame w Paryżu 🙂 jakby ktoś szukał inspiracji).

„Morderstwo nie jest takie proste. Agatha Christie między kryminałem a true crime” okazała się właśnie książkowym prezentem-niespodzianką od Męża. Nie miałam zielonego pojęcia, że w ogóle taka książka ukazała się na naszym rynku wydawniczym. A przecież uwielbiam kryminały Agathy Christie i zwyczajnie, musiałam ją mieć! Dobrze, że Mąż wynalazł ją w książkowych propozycjach bo oto swój Gwiazdkowy prezent przeczytałam jako pierwszą książkę w 2023 roku. Jeśli ma być zapowiedzią książkową na to jakie wrażenia z lektury wyniosę w tym roku, zapowiada się świetnie. 

Carla Valentine pracowała wiele lat jako pomoc podczas sekcji zwłok a obecnie jest kuratorką w jednym z najsłynniejszych muzeów patologii na świecie. Wcale nie dziwi więc, że podejmuje się w swoich książkach tematów związanych ze śmiercią a w tym przypadku, świetnie przeanalizowała kryminały Agathy Christie pod kątem ówczesnej i współczesnej Christie zarówno nauki, jak i wiedzy ale również osiągnięć ówczesnej kryminalistyki. To, co dla nas jest oczywistością jeśli chodzi o współczesną nam wiedzę kryminalistyczną, dla Królowej Kryminału stanowiło często nowość a mimo to, chętnie „korzystała” z tamtej wiedzy aby umieścić ją w swoich kryminałach. Co zapewne może stanowić powód dla popularności jej książek zarówno wtedy jak i współcześnie. 

Agatha Christie była członkinią Klubu Detektywów i co za tym idzie, siłą rzeczy mogła wejść w posiadanie wiedzy dostępnej ówczesnym śledczym, metod stosowanych wówczas itd, co skrupulatnie umieszczała w pisanych przez siebie kryminałach. 
Specjalny zestaw, który powinien być dostępny każdemu śledczemu, rękawiczki czy proszek umożliwiający zajęcie się pozostawionymi na miejscu zbrodni odciskami palców zbrodniarza to coś, co nas, współczesnych „kanapowych detektywów” kompletnie nie dziwi. Jednak stanowiło to nowość w tamtych latach i z pewnością stanowiło plus dla czytelników tego święcącego triumfy nowego gatunku literackiego. Agatha Christie stosuje te nowinki kryminalistyczne z wielką pieczołowitością i znajomością tematu i może to też stanowi powód, dla którego kochamy jej książki !

Abstrahując od tego, że sama Christie posiadała pewną wiedzę medyczną, była chłonna wiedzy, nowinek i potrafiła umieścić jej w książkach tak, że były świetnym dodatkiem do treści i samej, cóż, nazwijmy to, zbrodni.

Nie wiem czemu ta książka nie jest bardziej reklamowana, bo jest po prostu świetna ! A dla miłośników kryminałów Agathy Christie, którzy jak ja, w jakiś niezrozumiały sposób ją przegapili! jest to pozycja wręcz obowiązkowa. 

Moja ocena to 6 / 6.