„Zdążyć z miłością”. Beata Majewska.

Wydana w Wydawnictwie Książnica. Grupa Wydawnicza Publicat S.A. Poznań (2017). 

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa i Autorki. 

Na wstępie , to ostatnia część trylogii, której bohaterów znamy z dwóch poprzednich części, o których pisałam w tym i w tym wpisie. Z tym, że w trzeciej, ostatniej i moim zdaniem najlepszej ze wszystkich części to już nie Łucja i jej mąż odegrają pierwszoplanowe role. 

Tym razem główną bohaterką jest Olga, znana czytelnikom jako dosłowny „czarny charakter” z pierwszej części trylogii. Opowieść o jej życiu rozpoczyna się w chwilach ciężkich dla kobiety bowiem tuż po bardzo poważnej operacji przeprowadzonej w związku z poważną chorobą. Olga co prawda żyje i ma nadzieję, że uda się jej jeszcze długo pożyć ale niestety, na skutek operacji, nie będzie mogła nigdy zostać mamą. Niby nie powinno być to dla niej problemem bo nigdy nie chciała mieć potomstwa ale też po pierwsze, kto wie czy nie zmieniłaby zdania a po drugie, co jeśli spotka kogoś z kim będzie chciała założyć rodzinę?

Z pomocą w tej kwestii przychodzi jej los, a raczej nieciekawa historia związana z jednym z butów Olgi. Tak czy inaczej, popsuty but staje się początkiem nowej, ciekawej znajomości. Olga poznaje wdowca z dwójką małych dzieci. Zdają się być kompletnie do siebie niepodobni, on – bardzo wierzący i praktykujący, ona – ateistka. A jednak zakochują się w sobie i chcą być razem.
I żyli długo i szczęśliwie, prawda? Tak byśmy chcieli. 
Niestety, los pokazuje często, że potrafi kpić z człowieka i jego planów podsuwając mu swoje własne, niekoniecznie te chciane.

Aby Olga mogła poczuć pełnię szczęścia przyjdzie jej pójść ku tej pełni szczęścia drogą bardzo skomplikowaną. 

To nie jest lekka, łatwa i przyjemna lektura pomimo przyjemnego początku książki i okładki (jak zwykle się nią zachwycam, jej autorką podobnie jak do dwóch poprzednich części,  jest pani Ilona Gostyńska-Rymkiewicz ).

To lektura o życiu. O tym, że człowiek najczęściej miewa jakieś własne plany, marzenia, oczekiwania względem tego jak potoczy się jego życie. A wykonanie tego może być co najmniej trudne. Jeśli często wręcz niemożliwe.

To taka obyczajówka i romans ale napisany tak, że ma się w pamięci podobne wydarzenia, które się zna (znam jedną sytuację opisaną w książce więc nie jest tak, że coś jest niemożliwe). Cieszy mnie jako czytelniczkę, że autorka nie konstruuje w tej części „Aniołów” a osoby z krwi i kości. Możliwe do zaistnienia i popełniające zarówno błędy jak i czyny dobre czy wręcz wielkie. 

Mamy tu też do czynienia z sytuacjami z przeszłości wpływającymi na życie bohaterów i tajemnice, które poznajemy w miarę rozwoju akcji książki.
Jak wspomniałam na początku, ta część podobała mi się zdecydowanie najbardziej. Była dla mnie jak najbardziej możliwa do zaistnienia i nie traktowałam jej w kategorii „bajek dla dorosłych”. Najwyraźniej dobrze kiedy jest jak w życiu, dobro przeplata się z tymi smutniejszymi chwilami, które uświadamiają nam dobitniej jak bardzo powinniśmy doceniać i cieszyć się tak zwanym szczęściem codziennym, drobnym.
Naszykujcie się więc na i radość podczas lektury i wzruszenie a może w przypadku bardziej wrażliwych osób nawet łzy. 

Moja ocena to 5 / 6. 

„Cuda i cudeńka”. Agnieszka Olejnik.

Cykl „Mansarda pod Aniołami”. 

Wydana w Wydawnictwie FILIA. Poznań (2017). Ebook.

Sięgnęłam po tę książkę ( pierwszą czytaną przeze mnie książkę tej autorki) sądząc, że motyw Bożego Narodzenia będzie w niej mocniej podkreślony. Nie był ale szczerze mówiąc, kompletnie mi to nie przeszkadzało bowiem „Cuda i cudeńka” to jedna z najładniejszych książek jakie ostatnio czytałam. Taka pozytywna, ciepła opowieść. Znowu zapewne dla wielu z cyklu jak ja to nazywam na prywatny użytek , „bajka dla dorosłych”. I co z tego? Na co dzień tyle zła dookoła, tyle niepotrzebnej wręcz agresji,obojętności na sprawy drugiego człowieka, że ja osobiście z przyjemnością sięgam po taką lekturę. 

„Cuda i cudeńka” to pierwsza opowieść z serii „Mansarda pod Aniołami”. Rozpoczyna się w chwili gdy dwudziestosześcioletnia Helena (woli gdy nazywa się ją Leną) przyjeżdża do Lubska, miejscowości pod Zieloną Górą gdzie ma zamiar zaopiekować się swoją babcią po udarze. Pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Lena praktycznie nie zna swojej babci. Kobieta przez całe swoje dotychczasowe życie unikała zarówno żony jak i córki swego syna. Syn matkę odwiedzał ale w jego domu matka nie pojawiła się nigdy. Wychowywała go sama o ojcu nie wspominając i dając synowi niewiele miłości i uczucia. 

Lena jest osobą skrajnie inną od babci. Jest w niej wiele dobra i zwykłej ludzkiej życzliwości. Nie zrażona mówi ojcu, że skoro straciła pracę jako nauczycielka nauczania początkowego chętnie pojedzie do babci i jej pomoże a z czasem gdy babcia do siebie dojdzie , co sugerują lekarze, może uda się jej znaleźć nawet pracę.

Na miejscu Lena trafia do kamienicy, na szczycie której są dwie kamienne figury Serafinów. Do nich nie raz będzie zwracać się Lena z najrozmaitszymi prośbami.  Albowiem Borys, osoba, która na poddaszu mieszkała ale obecnie podróżuje a którego kwiatami zajmie się Lena w zastępstwie babci , napisał jej w emailu, że wart jest owym Aniołom powierzyć swoje smutki i prośby albowiem spełniają one marzenia. 

Helena zaprzyjaźnia się z mieszkańcami kamienicy, zwłaszcza z mieszkającą tam od wielu lat Franceską, Włoszką, która przybyła do Polski dwadzieścia lat wstecz, jak i z Beatą, żoną , którą krok dzieli od rozwodu. Ich znajomość szybko zmienia się w coś więcej niż tylko znajomość. Kobiety spotykają się, rozmawiają i wspierają wzajemnie. 

Borysa, który jak wspomniałam, dał jej radę dotyczącą figur Serafinów, Lena nie zna , prowadzi z nim jedynie ożywioną i wartościową korespondencję. Lena więc w głowie stwarza sobie wyobrażenie starszego pana, który wiele o życiu wie i wiele jej może pomóc. 

Książka zostawiła mnie z niedosytem czytelniczym i pytaniami „jak potoczą się dalsze losy Leny i jej przyjaciół?”. Mam nadzieję, że kontynuacja ukaże się szybko bo bardzo mi się ta książka podobała, polubiłam główną bohaterkę i jestem ciekawa jak rozwiąże się sprawa tajemnicy z przeszłości pani Mieczysławy, babci Heleny. 

Jednego motywu się domyślam ale nie szkodzi, mam nadzieję,że pewne sprawy potoczą się dokładnie tak jak mi się wydaje, że mogą się potoczyć. 

Ciepła książka o tym, że w życiu dobrze jest mieć obok siebie drugiego życzliwego człowieka jak i również o tym, że pomaganie innym daje wielką satysfakcję, którą oczywiście polecam. 

Moja ocena to 6 / 6.

„Serce z piernika”. Magdalena Kordel.

Wydana w Wydawnictwie Znak. Kraków (2017).

Po „Sezonie na cuda” i „Aniele do wynajęcia” przyszła kolej na następną książkę z motywem Świąt Bożego Narodzenia napisanego przez Magdalenę Kordel. I jeśli bałam się, że może mnie odrobinę zawiedzie, że w sumie ile można pisać na podobny temat, w podobnym klimacie to…moje obawy okazały się całkowicie niesłuszne. Ufff. 
Chociaż ta książka niby to około świąteczna ale opowiada o bardzo poważnych i smutnych sprawach z przeszłości, które to wydarzenia determinują życie pewnej rodziny współcześnie.  To książka i do wzruszenia i do pośmiania ale refleksyjna bardzo. 

Bohaterką jest Klementyna wychowująca córkę Dobrochnę (tak, to książka z bohaterkami noszącymi oryginalne i raczej rzadko kiedy spotykane imiona) i opiekująca się babcią Agatą. Babcia Agata ma problemy. Co pewien czas dzieje się coś niedobrego i jakby przenosi to kobietę w czas przeszłości , w mnogość złych , traumatycznych wspomnień. Potem sytuacja wraca do normy. Ale jest na tyle ciężka dla Klementyny, która przede wszystkim obawia się wpływu sytuacji na córkę, że postanawia zdobyć się na krok radykalny.
Wraca do miasteczka rodzinnego babki i ciotki. Jest tam dom, który należy do rodziny Klementyny. Kamieniczka, która na swój sposób „przypomniała się” młodej kobiecie. Tam Klementyna podejmie swoje cukiernicze dzieło, albowiem cukiernictwo i wypieki to jej i pasja i sposób na życie. 

„Serce z piernika” to bardzo ładna opowieść. Taka jak lubię czyli ciepła, serdeczna, dobra. Pomimo, że jak napisałam, w przeszłości stało się coś bardzo złego, to klimat tej książki jest zdecydowanie optymistyczny i napawający nadzieją. Po raz kolejny Magdalena Kordel pokazuje, że co prawda Duch Świąt i ich magiczna aura są ważne ale aby zaistniały, potrzeba jest po prostu drugiego człowieka. Który z serdecznością i dobrem sprawi, że uda się jakoś poukładać sprawy niełatwe i te, które nas przygniatają. Czasem wystarczy czas, który drugi człowiek komuś poświęci, czasem rozmowa, kiedy indziej bardziej konkretne działanie. 
Każdy z nas może stać się dla drugiej osoby takim zastępczym Mikołajem, który sprawi, że ktoś komu do tej pory żyło się niełatwo, z większym optymizmem spojrzy w przyszłość. 

Klementyna okazuje serce nie tylko ludziom ale i zwierzętom co sprawi, że bohaterami książki staną się również dwa zwierzęta, które znajdą serdeczny dom. 

„Serce z piernika” wprowadza łagodnie w przedświąteczny klimat i atmosferę, chociaż o czym pisałam, nie jest to słód i lukier, dzieje się też zło. Natomiast podczas lektury czuje się niemal zapach pierniczków i innych słodkości i niemal ma się na końcu języka ich smak. 

Wspaniałe są te świąteczne opowieści Magdaleny Kordel. A dla miłośników książek z tym motywem, zwłaszcza. Wiem, że są osoby, którym taka lektura nie pasuje, może więc lepiej aby nie sięgali po coś takiego bo po co mają się zżymać, że dobrze, że słodko, że ludzie zamiast podcinać sobie nogi wyciągają do siebie nawzajem pomocną dłoń?
Ja te klimaty „kupuję” i lubię i chcę ich jeszcze więcej. Polecam ogromnie. Dodatkowo spodobało mi się to, że akcja książki rozpoczyna się w czasie, który teraz mamy czyli chwilę przed listopadem. 

Moja ocena to 6 / 6.

 

„Anioł do wynajęcia”. Magdalena Kordel.

Wydana w Wydawnictwie Znak. Kraków (2016). Ebook.

Po zachwycie nad „Sezonem na cuda” Magdaleny Kordel , o której pisałam w tym wpisie, sięgnęłam po kolejną książkę z motywem świątecznym tym bardziej, że „Serce z piernika” już czeka na czytniku. 

„Anioł do wynajęcia” to bajka dla dorosłych. Ale piękna bajka, krzepiąca i dająca nadzieję na to, że jakby nam źle nie było w życiu to w końcu i dla nas musi zaświecić słońce. 

Książka zaczyna się w momencie gdy osiemnastoletnia, chwilowo bez dachu nad głową, Michalina, trafia pod kwiaciarnię pani Gabrysi. Gabrysia trochę pomaga dziewczynie ale kiedy ta znika zostawiając u Gabrysi tobołek z niewiadomą zawartością, kobieta ma wrażenie, że nie dość pomogła dziewczynie. To dojmujące poczucie, że nie pomogła wystarczająco, trochę będzie jej potem doskwierać.

Tymczasem los stawia naprzeciw siebie dwie zranione i samotne osoby, Michalinę i Nelę. Nela to starsza pani, mocno starsza. Której samotność osiągnęła już najwyższy stopień smutku i przygnębienia i która pewnego wieczoru stawia Pana Boga wobec propozycji…nie do odrzucenia. Jak bardzo nie odrzucenia okaże się wkrótce. Tak więc Michalina i Nela spotkają się pewnego wieczoru i od tej pory wszystko u nich dwóch zacznie się układać.

Napisałam od początku, że jest to bajka dla dorosłych i ta właśnie jest bo wiemy, że w życiu nie wszystko układa się tak jakbyśmy to sobie wymarzyli i zaplanowali. 
Ale „Anioł do wynajęcia” to książka, w której i autorka i bohaterowie przekonują nas , że nie powinniśmy nigdy tracić nadziei na to, że jednak stanie się w naszym życiu coś dobrego.
Akcja dzieje się w okresie przedświątecznym i świątecznym co dodaje jej niewątpliwie uroku.
Oto bowiem nadchodzi czas, kiedy dużo ludzi czeka na celebrowanie narodzin niezwykłego Dziecka, które dla każdego ma po prostu dużo miłości.

I ta miłość musi udzielić się bohaterom. Nie tylko miłość mężczyzny do kobiety i nawzajem ale również taka miłość po prostu do drugiego człowieka.

W życiu możemy na swojej drodze napotkać różne osoby. Możemy też napotkać, o czym przekonuje nas książka, swojego Anioła do wynajęcia, zesłanego pod postacią drugiego, dobrego i życzliwego nam człowieka. Który sprawi, że nasz los odmieni się na zawsze.

Spłakałam się ze wzruszenia pod koniec tej książki i wcale się tych łez nie wstydzę. Już o tym pisałam, we wpisie o książkach świątecznych, w odniesieniu do książek z tą tematyką włączam sobie filtr i nie marudzę, nie czepiam się niemożliwego czy mało możliwego do zaistnienia. Nie doszukuję się, że „ale gdzie to się mogłoby w prawdziwym życiu zdarzyć”. Być może dlatego, że wiem, że potrafi być świąteczny czas, kiedy rzeczywiście zdarzyć się może coś niby niemożliwego a jednak możliwego. Mały, duży cud? Anioł do wynajęcia, który stanie obok i rozmasuje ramiona? 

Moja ocena to 6 / 6.

 

„Moja wina, twoja wina”. Liane Moriarty.

Wydana w Wydawnictwie Prószyński i S-ka. Warszawa (2017). Ebook. 

Przełożyła Magdalena Moltzan-Małkowska.
Tytuł oryginalny Truly, Madly, Guilty.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa. 

Po „Wielkich kłamstewkach” sięgnęłam po kolejną książkę Liane Moriarty i coś czuję, że ta australijska autorka stanie się jedną z moich ulubionych. 

Liane Moriarty pisze prozę obyczajową ale porusza w niej tematy ważne, i takie niekoniecznie zawsze lekkie, łatwe i przyjemne. W poprzedniej książce kluczowym problemem był problem przemocy domowej. 
W tej książce autorka poruszy kilka poważnych i ważnych tematów, takich jak zbieractwo, a co za tym idzie, dysfunkcyjne dzieciństwo, którego brzemię ciągnie potem dorosły człowiek przez resztę życia, bezpłodność, z którą trudno jest się pogodzić. 

Widzę, że u tej autorki jest to raczej standardem, taka nielinearność akcji. I tak poznajemy wydarzenia to dziejące się w chwili bieżącej to cofamy się do przeszłości i coraz bardziej zbliżamy do dnia współczesnego.

Szybko poznajemy bohaterów tej opowieści. To trzy pary, które pewnego popołudnia spotkały się na grillu u jednej z par mieszkającej na przedmieściach Sydney. 
Dowiadujemy się też, że podczas tego grilla coś się wydarzyło. Ale co? O tym będziemy dowiadywali się stopniowo. 

Grill został zaaranżowany dość przypadkowo. Odbywa się u sąsiada Eriki i Olivera. Erika i Oliver nie mają dzieci. Tiffany i Vid, gospodarze grilla, mają córkę Dakotę. Więcej dzieci mieć nie będą bo Vid był już kiedyś w małżeństwie, z którego ma córki, na które musi płacić alimenty.

Clementine i Sam to para z dwójką małych córeczek. Clementine to muzyczka, gra na wiolonczeli i ma wielką nadzieję na wygranie przesłuchania muzycznego, które odbędzie się nieco po grillu.

Tak więc z tego towarzystwa znają się jedynie Erika, Oliver, Clementine i Sam. Kobiety są przyjaciółkami od dzieciństwa ale w miarę upływu czasu dowiadujemy się jakiej dziwnej natury jest ich przyjaźń. Narzucona Clementine przez jej matkę gdy dziewczynka chodziła do szkoły, skutkuje tym, że Clementine już jako dorosła kobieta odczuwa raczej ciężar znajomości z Eriką a niekoniecznie radość z faktu że udało się im pozostać w więzi przez tak długi czas.

Tak więc dobór towarzystwa jest chyba od początku nietrafiony, co jednak wychodzi całkiem dopiero podczas grilla. Na razie towarzystwo siedzi w altance, rozmawia, pije dość dużo alkoholu. Dziewczynki, córki Clementine i Sama, bawią się pod opieką starszej od nich Dakoty a dorośli starają się aby popołudnie nie było kolejnym punktem sporu ze starszym sąsiadem Tiffany i Vida, Harrym. Harry to dość zrzędliwy starszy już mocno pan, który otrzyma swoje „pięć minut” od autorki, niemal na samym końcu książki i którego wątek ostatecznie był jednym z najbardziej poruszających w całej książce. 

Erika ma za sobą dysfunkcyjne dzieciństwo spędzone z matką, która cierpi na zbieractwo. Jak bardzo to wpłynęło na dziecko i potem na dorosłą kobietę, nie trzeba mówić . Erika jednak stara się wyjść na prostą, uczęszcza na terapię i chce sama sobie pomóc. Jej mąż Oliver ma za sobą z kolei dzieciństwo w domu alkoholików. Te dwie biedne skrzywdzone przez los jednostki napotkały na siebie i tworzą udany związek, w którym brakuje jedynie dziecka do pełni szczęścia. Może jednak po takich doświadczeniach brak potomstwa jest świadomym wyborem ?

Clementine i Sam są zmęczonymi rodzicami dwójki małych córek. Nie są jeszcze na etapie, na którym czuliby, że mogą nieco odsapnąć i pomimo pomocy ze strony rodziców czują się dość wyczerpani. Zabrakło w ich związku miejsca na „ich dwoje”, na intymność. Jak bardzo ta sytuacja zaszła za daleko, okaże się w czasie a może raczej po owym wydarzeniu na grillu.

Tak więc dorośli siedzą, jedzą, piją, słuchają muzyki i wspomnień Tiffany, która nie wstydzi się opowiedzieć im szczegóły ze swojej przeszłości. Tu mała dygresja z mojej strony. Już podczas lektury „Wielkich kłamstewek” odnosiłam to wrażenie, że nie wiem czy autorka tak widzi Australijczyków czy też może są oni tacy naprawdę, ale obraz z jej książek to raczej obraz osób dość pruderyjnych. Tiffany i Vid jednak takimi z pewnością nie są. Atmosfera spotkania powoli się rozrzedza co cieszy gospodarzy zwłaszcza, że z samego początku była tak gęsta, że można ją było niemal dosłownie kroić.

A potem wydarza się to, co się wydarza.
I powoduje pewne nieodwracalne konsekwencje w życiu wszystkich osób biorących udział w ogrodowej imprezie. 

Liane Moriarty lubi w swoich książkach czynić bohaterami niewielką ilość osób. Szybko rozstawia aktorów w potrzebnych jej rolach na planie i reżyseruje sprawny dramat dotykający ważnych w dzisiejszych czasach problemów. Nie boi się poruszać, o czym już zresztą pisałam, tematów trudnych. Ba, nie dość popularnych. A za każdym razem kiedy czytam jej książkę daje mi ona coś do myślenia. Refleksji podczas lektury jest dużo i pozostają we mnie na zawsze. Na pewno plus dla Moriarty za poruszanie tematów niepopularnych jak chociażby zbieractwo, które stanowi utrapienie dla Eriki bo jak już pisałam jej matka jest klasyczną zbieraczką. Taką, którą teoretycznie powinno się leczyć psychiatrycznie.  Małej Erice pomogła matka Clementine, Pam, w którą Erika była i jest wpatrzona bardziej niż we własną rodzicielkę. Ale nawet Pam, mająca z racji wykonywanego zawodu pełną świadomość tego jak szkodzi matka Eriki swojej córce, nie potrafiła zdobyć się na ostateczność i zgłosić Sylvię (matkę Eriki) do pomocy społecznej. Zapewne miała bowiem świadomość, że córka zostałaby wtedy Sylvii odebrana natychmiast a być może wcale nie byłoby to do końca najlepsze rozwiązanie. Co mi się podoba w pisaniu Moriarty to to, że wcale nie czyni ona wszystkiego czarno białym. Pozwala mieć swoim bohaterom wątpliwości i mylić się, ba, popełniać błędy, których konsekwencje potem ponoszą zarówno bohaterowie jak i inni ludzie. Potem mogą zadawać sobie pytanie z serii „a gdybym …to czy?” ale tego nie wie nikt. Jak bardzo nasze decyzje wpłyną na przyszłość , na rozwój danej sytuacji. Często możemy oczywiście mieć wpływ na te czy inne decyzje ale często coś dzieje się jakby poza nami. W „Moja wina, twoja wina” będzie też o odpowiedzialności i o zrzucaniu na siebie wzajemnie poczucia winy i właśnie poczucia własnego braku odpowiedzialności w danej sytuacji. Tylko, że jak napisałam, książki Moriarty czyta się zapewne dlatego tak dobrze, bo autorka nie pisze science fiction a sytuacje tak naprawdę jak najbardziej mogące się wydarzyć każdemu z nas.
I pewnie dlatego ta książka rozpoczyna się odczytem Clementine skierowanym do dość kameralnej ale jednak publiczności o „zwykłym dniu”.

Moja ocena to 6 / 6.

tak sobie… (uwaga, długi wpis)

…pomyślałam, że muszę (nie, nie uduszę się szczęśliwie) coś napisać po tym jak odkryłam, że mi się w głowie kłębi więcej myśli niż sądziłam, że będzie po akcji sprzed dwóch dni, otagowanej na Fb #MeToo.

Nie będę wnikać w szczegóły, większość z nas wie o co chodzi. W sumie to chyba nie wiem co zmartwiło mnie bardziej podczas tej akcji. Ilość wyznań, które usłyszałam czy niektóre (podkreślam, niektóre) reakcje na nie. Niestety, głównie panów aczkolwiek aby sprawiedliwości stało się zadość, chcę powiedzieć, że doszły mnie słuchy o niezrozumieniu tej akcji przez kobiety również. 

Mnie najbardziej wkurzyła, zirytowała w ogóle opcja, która się ujawniła jako pierwsza, a mianowicie bucowate heheszki z tematu. Więc najpierw żarty , że hehe, panie, ale o co chodzi, ktoś tak kiedyś klepnął, a tu zaraz wielkie halo. Potem hehe, panie, a kto by ją tknął, widzimy wszyscy jak wygląda? Potem lawinowo , było mniej heheszkowato ale nie mniej głupio czy okrutnie. Doszło do tego, że kobiety, które stwierdziły, że ich szczęśliwie temat nie dotyczy, zostały przez niektórych oskarżone o to, że jak to , to chwalą się aby dać kopa tym, które to spotkało. No, ręce opadają.

Powiem uczciwie, w pierwszej chwili pomyślałam sobie tak „jakie to szczęście, że mnie to w żadnym stopniu nie spotkało”. A potem przyszła świadomość, że niestety ale #MeToo. Owszem, szczęśliwie nigdy w tej najgorszej formie ale nie mogę powiedzieć, że nie, że w żadnej. 
Okazuje się po prostu, że umysł ludzki szczęśliwie najprawdopodobniej, ma tę siłę i moc, że spycha niektóre wspomnienia (traumatyczne ) gdzieś w głąb aby codziennie się tym nie katować. 
Nagle podczas tego gdy czytałam wpisy u różnych osób (szczęśliwie te z kocopałami osoby zostawały banowane a ja w swoim gronie znajomych mam po prostu mądrych ludzi) zaczęłam słyszeć „klik, klik” i otwierały się kolejne szufladki wspomnień.
Jesień, złota polska, dookoła złoto czerwone liście, środek dnia ale tak bardziej „po pracy”, idziemy z koleżanką, mamy wczesne naście lat, nagle podjeżdża do nas facet na rowerze. Coś mówi. Pierwotnie nie słyszymy co a myślimy jedynie, że chce spytać o godzinę. Naiwne. Chwilę potem truchtamy coraz prędzej , on zaczyna nas obrzucać coraz gorszymi zdaniami, a my po prostu okropnie ale to okropnie się boimy słysząc to, co słyszymy. Pamiętam do dziś, że jak rzadko, na trasie do domu niemal nikogo nie było. Nagle, co za ulga, widzę człapiącą z ciężkimi siatami (przypominam, to końcówka PRL-u, wystawało się wtedy najgłupsze produkty) panią. Pani żadna to piękność, żadna superwoman  lekko zaniedbana nawet powiedziałabym ale dla mnie na zawsze będzie ona uosobieniem Super Woman. Do dziś pamiętam jak podchodzimy do niej i mówimy, że „ten pan…” i potem nagle słyszę krzyk!!! Jej krzyk!!! Matko, nikt chyba potem nigdy nie krzyczał tak w mojej obronie. Miałam ochotę rzucić się i całować ją po stopach. Ta kobieta wykrzyczała mu takie rzeczy jakie mi do głowy nie przyszłyby (byłam wtedy grzecznym dzieckiem) ale dzięki temu facio w trymiga odjechał w siną dal. A kobieta była na tyle wspaniała, że odprowadziła nas do mojego bloku i poczekała aż wejdziemy SAME do windy. Po P. przyszła potem wydzwoniona mama. A ja przez kilka następnych lat BAŁAM SIĘ widoku mężczyzn na rowerach. 

Czytałam wczoraj lekceważenie ekshibicjonistów, że to nieszkodliwi dewianci i że ich wymachiwanie przyrodzeniem właściwie żadnym molestowaniem nie jest. No więc NIE. Właśnie, że JEST. Dziwnym trafem nie słyszałam o idiotach machających przyrodzeniem w bo ja wiem w okolicy siłowni, z której wychodzą napakowani i wypełnieni testosteronem siłacze a dotyczy to wymachiwanie niestety, kobiet czy dziewczynek. I niestety, jeden taki machacz musiał się pojawić przy moim liceum w dniu ustnej matury. I niestety ale wpłynęło to na mój nastrój, wcale nie ubawiło jak niektórych, a zirytowało, zdenerwowało i osobiście uważam, że miało wpływ na moją odpowiedź. No ale wyczytałam wczoraj, że to nieszkodliwe świry. No, nie wiem. Na resztę egzaminów poprosiłam wtedy ówczesnego chłopaka aby mnie przyprowadzał do szkoły. 

I ostatnia rzecz, jaka mi się przydarzyła. Na kwestii netowej. Ongiś byłam w takim miejscu , w którym spotykały się osoby podróżujące. Pamiętam kiedy dostałam jedną obleśną, obrzydliwą wiadomość od jednego d…a. Oczywiście, że zgłosiłam to wtedy do administratora. Pojęcia w sumie nie mam co potem dalej się działo, obawiam się, że w sumie nic. Ja gościa zablokowałam ale to również forma obrzydliwa , która formą molestowania jakby nie było jest.

Wczoraj jedna osoba (Olu, mówię o Tobie) napisała u mnie w komentarzu bardzo mądrą rzecz. Że dlaczego to pisze się, że ktoś „zawstydził” ofiarę , że to ofiarę „zhańbił” a może powinno się napisać, że to on „zrobił z siebie zwierzę, zhańbił się” itd… Może faktycznie dobrze byłoby również w tej kwestii zmienić proporcje słów w stosunku do ofiary i sprawcy?

Tak, mam to wielkie szczęście, że na swojej drodze natknęłam się na (głupie określenie ale na razie inne do głowy mi nie przychodzi) ligthowe wersje tego o czym się mówi od kilku dni za sprawą wybuchu afery w USA. Tak, za szczęście to uważam. Natomiast chciałam po prostu ubrać w słowa to co siedzi mi z głowie. Że martwi mnie heheszkowanie i lekceważenie skali i szerokości problemu. I to, że do poniedziałku sądziłam, że ‚MeToo” mnie nie dotyczy w żadnym stopniu. 
A jednak na swój sposób, niestety, niestety ! dotyczy.
I tak jeszcze dopiszę, że duża praca dla nas, rodziców. Tak wychować dzieci aby nie bały się mówić „nie” i aby nie myślały, że tego typu sprawy to temat dla heheszków. 

 

„Wielkie kłamstewka”. Liane Moriarty.

Wydana w Wydawnictwie Prószyński i S-ka. Warszawa (2015). Ebook.

Przełożyła Magdalena Moltzan-Małkowska. 
Tytuł oryginał Big Little Lies.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa. 

Kiedy już wszyscy znajomi dawno przeczytali tę książkę a część z nich nawet jest po obejrzeniu serialu na podstawie książki, za lekturę wzięłam się ja. 
Pierwsze podejście do niej miałam w roku, w którym była wydana ale wtedy nie „zaskoczyło”. Znam powód, wtedy czytałam więcej autorek i autorów z Polski. Dobrze jednak, że po tym porzuceniu nie odpuściłam całkiem i do książki wróciłam. Bo inaczej ominęłaby mnie świetna lektura.

Australia. Przedmieścia Sydney. Trzy różne od siebie całkowicie kobiety, Jane, Madeline i Celeste. Ich dzieci i przedszkole. A potem szkoła. Ale najpierw przedszkole i dni otwarte. W czasie których będzie miał miejsce pewien incydent, który rzutować będzie aż do końca na akcję książki i opisywane w niej postaci.

Książka rozpoczyna się od razu porządnym wstrząsem, dowiadujemy się, że coś złego się zdarzyło. A konkretnie, czyjaś śmierć. 

A potem cofamy się pół roku i tak prowadzona jest narracja tej książki. To poznajemy fakty dziejące się w przeszłości (pół roku wstecz, cztery miesiące wstecz, trzy miesiące itd.) , to dowiadujemy się tego i owego z ust osób, z którymi ktoś przeprowadza wywiad współcześnie.
Kto? I w jakiej sprawie? Do tego powolutku dotrzemy wraz z przewracanymi stronami książki.

Tam gdzie jest dużo osób z dziećmi, może być nerwowo i prędzej czy później dojdzie do starć i napięć. Tam zaś, gdzie dodatkowo skrywane są tajemnice, wstydliwe sekrety, prędzej czy później musi coś się wydarzyć. Pewnie niekoniecznie aż taka tragedia jak w książce ale sytuacja aż prosi się o uporządkowanie.

Madeline to kobieta, która dopiero co skończyła czterdzieści lat. Jest przebojowa i wydaje się nie znać lęku, wstydu czy uczucia niepewności. Jej dzieci niewątpliwie wrodziły się w nią. Dwoje z trójki również pewnie w jej drugiego męża. Pierwszy mąż wraz z nową rodziną mieszka nieopodal i najmłodsza córka Madeline i Eda wraz z córeczką pierwszego męża kobiety staną się niebawem uczennicami tego samego przedszkola. Celeste to kobieta enigma. Jest piękna. Żyje z bogatym mężem i synami, bliźniakami, w pięknym , bajecznym domu nad Oceanem. Jest ofiarą przemocy domowej. Nie zdradzam tu tajemnicy, jako czytelnik dowiadujemy się o tym bardzo szybko. 

Podobnie jak trzecia z nowych przyjaciółek, najmłodsza, nieco ponad dwudziestoletnia Jane, która jest samotną mamą wychowującą pięcioletniego synka o imieniu Ziggy. To z tym chłopcem będzie związane wydarzenie, które wpłynie na resztę akcji książki. Jane również skrywa pewne tajemnice, co do których nie chce aby wyszły na światło dzienne. Jest nieśmiała, nieco zahukana, ogólnie mówiąc, pasuje do niej określenie „szara myszka”. Dlaczego jednak ta młoda kobieta aż tak chce zniknąć i wtopić się w tło?

Madeline i Celeste znały się już wcześniej ale chętnie „przygarnęły” do siebie młodziutką Jane. 
Wziąwszy ją pod swoje skrzydła wprowidzały w świat przedszkola i tutejszych układów i układzików. 

To książka, w której najważniejsze są kobiety i ich sprawy. Ale to też książka o wspomnianej już przeze mnie przemocy domowej. Tej skrywanej, tej, do której z upływem lat ofiara tak przywyka, że z czasem wydaje jej się ta przemoc po prostu oryginalną częścią małżeństwa. I nie jest to żadna patologia, nie. Moriarty nie siliła się na tanie chwyty, które być może ułatwiłyby czytelnikowi przyjęcie obojętności Celeste czy może znalazło chociaż częściowe uzasadnienie dlaczego znalazła się w takiej sytuacji. Nie, nie. Moriarty kreuje swoją bohaterkę jako osobę mądrą i wykształconą. A mimo to na osobę, która nie była w stanie przewidzieć (bo i jak??) , że padnie ofiarą przemocy ze strony męża. Być może jakąś część za to, że tkwi w tym chorym układzie, ponosi fakt domu rodzinnego, w którym się wychowała. Jak wspomina w którymś momencie, jej ojciec ignorował jej matkę.

Jak potem zresztą wyjdzie na jaw, nie ona jedna ofiarą przemocy w tym czy innym jej wydaniu się stała. Bardzo to aktualny temat,  przemoc wobec kobiet, ten pomimo tylu apeli i nagłaśniania, jakby rodzaj przyzwolenia na ową przemoc. Tu dodatkowo wzmocniony obrazem samej kobiety, pięknej, ubranej jak z katalogu, wykształconej i do niedawna tak samodzielnej. 

Dodatkowym smaczkiem książki jest opisane w niej przedszkole i jego wewnętrzne układy, rozgrywki. Klany i antagonizmy. Czyta się to z prawdziwą przyjemnością. 

Moja ocena to 6 / 6. Tym, którzy nie czytali oczywiście polecam.

Książki z motywem Świąt Bożego Narodzenia.

Październik objawił nam się ze złotą polską jesienią.. Miło.

Ale ja już myślami przy Świętach Bożego Narodzenia. A konkretnie , czekam na książki z motywem Świąt Bożego Narodzenia. W tym roku wydawnictwa postanowiły nie zasypywać gruszek w popiele i mamy arcybogate zapowiedzi takich książek.

Wszystkich nie wypiszę ale napiszę, które sprawiły, że będę chciała je kupić i przeczytać.
Tak oto czekam na „Aleję Siódmego Anioła” Renaty Kosin, co prawda nie wiem czy tu będzie motyw Świąt, z opisu to nie wynika ale kusi mnie ta książka bo lubię książki tej autorki. 
Następna, na którą czekam to „Światło w cichą noc” Krystyny Mirek z powodów tych samych co powyżej 🙂

Ciekawi mnie „Cuda i cudeńka” Agnieszki Olejnik.

Na pewno będę chciała przeczytać „Serce z piernika” Magdaleny Kordel.

Czekam też bardzo na „Cztery płatki śniegu” Joanny Szarańskiej. 

Kolejna, która mnie zainteresowała to „Wieczór taki jak ten” Gabrieli Gargaś. 

Jak również  „Rok na Kwiatowej. Zmarznięte serca” Karoliny Wilczyńskiej i „Czary codzienności. Magiczny wieczór” Agnieszki Krawczyk, „Dwanaście niedokończonych snów” Nataszy Sochy, nie wiem czy z motywem Świąt ale okładka mi się podoba więc pewnie postaram się przynajmniej jej przyjrzeć 🙂 Już wiem, że motyw Świąt tu będzie a dodatkowo czytałam książkę tej autorki „Biuro przesyłek niedoręczonych” i wiem, że chcę przeczytać i tę.

Trochę obawiam się 🙂 książki Magdaleny Knedler pod tytułem „Nie całkiem białe Boże Narodzenie” (bo to chyba ma być kryminał:) ). 

Czekam na zbiór świątecznych opowiadań pod tytułem „Czas cudów”, zostanie ten zbiór wydany w wydawnictwie VIDEOGRAF SA.

Ukażą się też opowiadania w zbiorze pod tytułem „Pensjonat pod Świerkiem” i zostaną wydane w Wydawnictwie Novae Res.

Intrygująco bo chyba dość przewrotnie a przynajmniej nieco inaczej niż się to przyjmuje, że jest przedstawiane, będzie motyw Świąt ukazany w „Naszych kochanych Świętach” Iwony Poczopko.

Na wesoło jest propozycja książki Magdaleny Witkiewicz i Alka Rogozińskiego pod tytułem „Pudełko z marzeniami”.

A są też książki autorów obcojęzycznych, czyli książka Amandy Prowse  pod tytułem „Świąteczne marzenie”, „Hotel pod Jemiołą” Evansa, „Psiego najlepszego” Camerona.

Jak widać, dla każdego coś się znajdzie. Ale co ma robić ktoś , kto jak ja chce przeczytać je WSZYSTKIE? 🙂  Tak, dla tych książek, z motywem świątecznym, robię duży wyjątek, przestaję się „czepiać” , daję sobie na luz i pozwalam się ponieść słodkiej, lukrowanej najczęściej atmosferze przedstawianej w tych książkach. 
Był taki czas , że kilka Świąt z rzędu miałam bardzo smutnych i ciężkich. I dlatego postanawiam teraz cieszyć się na zapas i dać się czytelniczo i świątecznie rozpieszczać, o 🙂 
Teraz tylko pozostaje mi wysłać link tego wpisu do Mikołaja aby wiedział, co konkretnie chcę :)))

 

 

 

 

w…

… Dniu Dziecka Utraconego mam w pamięci i w sercu wszystkie te Dzieci, które odeszły przedwcześnie. Niepotrzebnie i bez sensu. Mam też w pamięci wszystkich nas, rodziców osieroconych, którzy zostali z tym przeogromnym i niezrozumiałym smutkiem w sercu. 
W tym roku minęło sześć lat a ja wciąż nie zrozumiałam sensu Śmierci naszej córeczki, Emilki i wiem, że nigdy się go nie dopatrzę. 

„Stracona”. Amy Gentry.

Wydana w Wydawnictwie Prószyński i S-ka. Warszawa (2017). Ebook.

Przełożyła Maciejka Mazan.
Tytuł oryginalny Good As Gone.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa. 

Nie jest to książka lekka, łatwa i przyjemna. Nawet powiedziałabym, że jest mocno nieprzyjemna i trudna. Uwiera jak drzazga wbita w palec, której nie udaje się wyciągnąć i czujemy, że ranka powoli zaczyna się wokół niej zaogniać.
Zaczyna się koszmarem każdego rodzica. Zaginięciem dziecka. W tym przypadku – trzynastoletniej Julie. Dodatkowo strasznym jest fakt, że owo zaginięcie to tak naprawdę porwanie z sypialni domu dziewczyny. Julie pewnego dnia w nocy zostaje wyprowadzona z domu przez nieznajomego mężczyznę. Widzi to jej dziesięcioletnia siostra, Jane. Jednak, na skutek rozmaitych powodów a najpewniej po prostu wieku i przerażenia, o porwaniu siostry powiadamia rodziców dopiero po trzech godzinach od uprowadzenia Julie. 
Mija osiem lat od strasznego dnia, a raczej nocy, która zniszczyła rodzinę Julie, Jane i ich rodziców. Co prawda, wciąż mieszkają razem ale Jane już studiuje, wyprowadziwszy się z domu najdalej jak się tylko dało. Anna i jej mąż żyją obok siebie. Ona nie potrafiła dać sobie rady z porwaniem i zaginięciem córki, w pewnej chwili po prostu modląc się o znalezienie ciała córki aby móc je pochować. On – nie poddał się nigdy. Jednak jakoś obok siebie trwają. A więc po upływie ośmiu lat do drzwi ktoś puka. Jest to ni mniej ni więcej a młoda kobieta, która przedstawia się jako Julie. 

Czy naprawdę nią jest? 
Tak, to już było, chciałam krzyknąć w pewnej chwili. Ale autorka ukazuje nam to ujęcie w nieco innowacyjny sposób. Mnie udało się jej wciągnąć w świat kolejnych wcieleń, które poznajemy. Wcieleń Julie? uzurpatorki do roli Julie, zaginionej córki?

Wątek kryminalny jest według mnie taki dość przeciętny, można nawet stwierdzić kolokwialnie, że zapewne dałoby się do paru spraw „przyczepić” ale szczerze? Nie on jest tu najważniejszy.

Teraz chcę uprzedzić, że pomimo tego, że nie zamierzam zdradzić niczego z treści, dla kogoś, kto jest przed lekturą książki może mi się jednak coś „przemycić”, tak więc czytajcie na własną odpowiedzialność bądź na razie porzućcie lekturę tego wpisu.

Otóż jak dla mnie ta książka rewelacyjnie oddaje psychologiczne rozterki bohaterów, a właściwie jednej z nich, Anny. Matki. Której spełnił się kolejny może nie tyle koszmar co obawa każdego mądrego rodzica. A mianowicie, okazała się niestety, matką, która zawiodła. I to nie tylko jedną córkę, tę, którą porwano. 

Tak naprawdę, co jest przerażające ale przecież ani nie niemożliwe ani nie takie rzadkie, Anna kompletnie NIC nie wiedziała o własnej córce. A właściwie, o córkach. Ten aspekt, nad którym pod koniec książki przyjdzie się skupić Annie, okazuje się najważniejszy. Żyjemy w czasach dobrobytu ale czasach, gdy coś nam umyka. Brak kontaktu z własnymi dziećmi bądź też kontakt niewystarczający – to wszystko prowadzi do tego, że dzieci potrafią szukać czegoś zastępczego. Czasem są to nałogi, czasem niewłaściwy partner, czasem sekta. 

I tak oto rodzi się pytanie, czy naprawdę pewnym wydarzeniom nie dałoby się zapobiec? Uniknąć nieszczęścia? Na te pytania odpowiedzi nie są oczywiście proste, nic tu nie jest czarno białe. Czasem przy maksimum starań jednak dalej coś nie wychodzi i dzieje się zło, nieszczęście. Ważne jest jednak pamiętanie, że trzeba się starać ze wszystkich sił. Czasem banalne dla nas , rodziców pytanie, może okazać się tym kluczowym w przyszłości i determinować o życiu nas i naszych bliskich.

To nie jest opowieść o rodzinie dotkniętej nieszczęściem, której przydarzy się niezwykły cud i szczęśliwe zakończenie. To opowieść o rodzinie, która będzie musiała, będzie mam nadzieję, chciała, jednak dać sobie szansę na nowo pomimo tego, że przeszłość z nieomal niewyobrażalnymi błędami , będzie już na zawsze wisiała gdzieś nad jej głową. Ale mam nadzieję, że jednak im się uda. 

Moja ocena to 5 / 6.