dwanaście lat minęło…

 …nie, nie jak jeden dzień ale fakt faktem ,że dość szybko. A minęło tyle od dnia gdy zaczęłam pisać mój blog.

Początkowo miał dotyczyć czegoś zupełnie innego i pisałam na nim dość rzadko. Potem to się zmieniło i blog stał się miejscem zapisków trochę z życia, trochę stał się miejscem, w którym zapisywałam swoje wrażenia z przeczytanych książek czy obejrzanych filmów. 
Odwiedzało mnie dużo czytelników, z tego początkowego grona czyta mnie chyba właściwie teraz parę zaledwie osób. Ale nie piszę jak może ktoś podejrzewa, dla statystyk (te kiedyś sprawdzałam , z ciekawości, teraz już nie). Piszę dla siebie samej chociaż oczywiście, miło jest przeczytać komentarz bo to zawsze naocznie pokazuje , że po drugiej stronie ekranu jest drugi Człowiek.
 

nawet …

…gdyby nie te wszystkie badania , które twierdzą, że czytanie dziecku jest ważne , wiedziałabym o tym i tak obserwując Jasia. Wsłuchując się w Jego zabawy, to jak się wyraża, to co sobie wyobraża, jak zapożycza motywy z bajek czy z historii przedstawionych w książkach, które Mu się czyta. 
Czyli zaprawdę, dziecko, któremu się czyta ma naprawdę niezwykłą wyobraźnię i nie tylko w internetowych memach o tym mowa a mogę to osobiście potwierdzić 🙂

„Opowiem ci pewną historię”. Annie Barrows.

Wydana w Wydawnictwie Świat Książki. Warszawa (2016). Ebook.

Przełożyła Edyta Jaczewska.
Tytuł oryginalny The Truth According to Us.

Autorkę znam z książki „Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek, która to książka o skomplikowanym tytule podobała mi się bardzo.
„Opowiem ci pewną historię” również mnie ujęła i tak, podobała mi się bardzo. Owszem, mogę się przyczepić, że było w niej coś, co „już znamy” z literatury (ot, chociażby narratorka, Willa, mam wrażenie, że takich inteligentnych , oczytanych dwunastolatek dorastających gdzieś na prowincji Stanów Zjednoczonych,  z perspektywy których poznajemy daną historię trochę już było ) ale muszę powiedzieć, że czytało mi się na tyle dobrze, że nie widzę problemu. Lektura była udana, historia mnie wciągnęła.
Oto prowincja Stanów Zjednoczonych, mała mieścina Macedonia w Wirginii Zachodniej, w której mieści się zakład pończoszniczy.
Do mieściny , w której mieszka Willa, która między innymi opowiada nam tę historię, trafia Layla Beck. Ponieważ wpadła w konflikt ze swoim ojcem, ta córka senatora, której do tej pory brakowało jedynie ptasiego mleka z powiedzonka, zmuszona jest być na zasiłku jak również podjąć pracę.Okazuje się nią pisana w ramach Federalnego Projektu dla Pisarzy historia miejscowości, w której się znalazła, która to historia jest zamówiona na stupięćdziesięciolecie Macedonii.

Layla zostaje zakwaterowana w domu ciotki Willi, Jottie Romeyn. Domu zamieszkanym przez wiele postaci, bo i dwie inne ciocie Willi , siostrę Willi zwaną Ptaszyną. Galeria postaci jest ciekawa, a cała opowieść jest nie tylko o powstawaniu historii małego miasteczka ale i o historii rodziny Willi. 
Jak mówiłam, można się trochę przyczepić do tego, że coś tam jest wtórne, coś tam znamy, ale ogólnie czytało mi się tę książkę bardzo dobrze. Kibicowałam bohaterom, martwiłam się ich zmartwieniami. Byłam zainteresowana historią, którą mi przedstawiano.
To książka z gatunku tych, które ja osobiście bardzo lubię czyli taka pozytywna, ciepła opowieść, która może nie ma nie wiadomo jakich zwrotów akcji ale czyta się dobrze. Rodzina przedstawiona w książce jest silna i jej członkowie starają się być dla siebie wzajemnie wsparciem. 

Moja ocena to 5 / 6. 

 

lato…

…ma to do siebie, że obdarza nas mnogością. Owoców, warzyw, kwiatów. 
P. dostał od koleżanki z pracy cukinię. Koleżance cukinie tak obrodziły, że nie przeje z rodziną więc rozdała współpracownikom. Robimy ją na patelni grillowej, pycha 🙂 Aż mi ślinka pociekła kiedy tak o niej piszę. Dostaliśmy jeszcze jedną i na dziś wystarczy nam jeszcze a pewnie, żeby nie wyjść na sępa, następne sobie kupimy chociaż wiadomo, że z takiej domowej hodowli to najlepsza i już. No ale nie będziemy dziewczyny z cukinii objadać 😛

Mam rozterki ogrodniczki ostatnimi dniami.
Na balkonie w tym roku różę mamy, bugenwillę i lawendę. Oprócz tego rozwar (fioletowy), aksamitka i goździka.  
No i najpierw wszystko rosło pięknie i cieszyło oko i powonienie (róża i lawenda i goździk) a tu z różą zaczęły się problemy. Wiem, wiem, że z różami tak jest, już się zgadałam z tymi, którzy je hodują w przydomowych ogródkach ale zawsze żal, że głównie trzeba walczyć z czymś, co ją chce zniszczyć. Najpierw walczyliśmy z mączniakiem…Potem, gdy już wydawało się, że pokonaliśmy zarazę i róża wychodzi na prostą, dopadło ją przędziorek. Dosłownie z dnia na dzień! W zeszłym tygodniu jeszcze w czwartek ją obfociłam, a w piątek chcą się pochwalić różą przed Mamą odkryłam potwora. Na szczęście, mamy tu nieopodal szkołę roślin, mają tam porządne rośliny no i rozmaite specyfiki do ochrony roślin. Tak więc odseparowaliśmy ją od innych roślin (myślę, że już bym ewentualnie widziała coś na bugenwilli skoro tydzień temu to się działo) i P. spryskał ją tym specyfikiem na przędziorka. 
Ech, niby wiem, że róże takie delikatne i że uprawiający winorośl w winnicach sadzą róże przed winoroślą właśnie (tak przynajmniej kiedyś gdzieś wyczytałam), żeby właśnie zauważyć zarazę wcześniej niż przedostanie się na winorośle ale nie wiedziałam, że tak ta uprawa wiązać się będzie z ciągłą walką o zdrowie róży. A jest piękna i bardzo wdzięczna i widzę, że walczy. Nawet poprzycinana i wyglądająca gorzej dumnie prezentuje swe różowe i pachnące pięknie kwiaty. Może to lekcja taka poglądowa, nie poddawać się, walczyć pomimo i trwać silnie. Trzymajcie proszę kciuki za różę, tak nam na niej zależy!

Zaczęłam czytać „Opowiem ci pewną historię” Annie Barrows, autorki „Stowarzyszenia Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek”. To taka grubsza książka a więc nie wiem kiedy ją skończę, natomiast jak na razie czyta mi się dobrze. Lubię styl autorki, podoba mi się to, że taki klimat trochę, trochę (to oczywiście moje własne odczucia) w stylu opowieści „Smażone zielone pomidory”. 

W poniedziałek wyjęłam ze skrzynki przesyłkę niespodziankę, od Margi. Marga nic a nic się nie „zdradziła”, że coś do mnie wysłała a nawet widziałam Jej wpis o poczcie i patrzcie państwo, nie domyśliłam się, że coś tam będę z tym miała wspólnego. Jak sama napisała, zamiast pocztówki, torba materiałowa ze zdjęciami z miejscowości, w której Marga mieszka. Ponieważ kolekcjonuję torby tego typu, bo są niezwykle praktyczne, więc oczywiście ucieszyłam się a poza tym , ręka w górę, kto nie lubi otrzymywać prezentów? No a prezentów niespodzianek, to już w ogóle 😉

 

 

 

„Marsjanin” w …

…reżyserii Ridleya Scotta ma na Filmwebie ocenę 7.6 co daje mu miejsce pomiędzy „dobry” a „bardzo dobry”. Najwyraźniej użytkownicy tegoż serwisu mają bardzo wysublimowany gust, albo ja mam prosty, nie wiem, nie wnikam bo i nie zamierzam tym się specjalnie trapić. Mnie się ten film zaskakująco bardzo dobrze podobał. Jednym słowem, uważam go za bardzo dobre kino rozrywkowe. Od razu uprzedzam, tak, próbowałam czytać książkę, na podstawie której powstał film ale niestety, nigdy nie będąc miłośniczką nauk ścisłych , trochę się w pewnej chwili zaczęłam nudzić i porzuciłam lekturę. Mimo, że podobało mi się poczucie humoru głównego bohatera. Jednak ekranizacja książki bardzo nam się obojgu podobała. 
Jeden z naszych (mam na myśli siebie i P..) aktorów czyli Matt Damon świetnie wczuł się w rolę i odegrał Marka Watneya. Kosmonautę, który, no cóż, trafił do czarnego odwłoku sytuacyjnego. Krótko mówiąc, misja na Marsa zakończyła się tym, że facet został na Marsie sam jeden jak palec. I co? I o tyle kiepska była jego sytuacja, że wiedział, że nie bardzo ktoś pospieszy mu z pomocą. A przynajmniej że o ile się zorientują, że on nie zginął, bo tak na początku wszyscy sądzili, i zorganizują akcję ratowniczą i spróbują go ściągnąć z tego Marsa, to jednak minie bardzo dużo czasu. Liczy się ów czas w latach. A więc Mark mając do dyspozycji trochę techniki ale przede wszystkim własny rozum i wykształcenie musi dać sobie przez ten czas radę. I przeżyć do momentu gdy zjawią się po niego.
Co też z wdziękiem i finezją czyni.
Według mnie bardzo dobre kino rozrywkowe. Nie oczekiwałam po nim nic więcej niż to, co otrzymałam.

Moja ocena to 5 / 6. 

dziesięć lat…

…temu spotkaliśmy się z K. po raz pierwszy. To jedna z tych niewielu netowych znajomości, która nam zdecydowanie wyszła i o której myślę w kategorii „przyjaźń”. Korespondencyjna ale właśnie tym bardziej może cenna, że jakoś się ją udaje utrzymać pomimo braku częstszych spotkań, rozmów innych niż te emailowe itd. 
Kiedy w tym roku K. napisał, że znów przyjeżdża do Polski aż się obojgu nam wierzyć nie chciało, że to minęło aż dziesięć lat. Dekada, dokładnie niemal tyle bo w lipcu 2006 roku spotkaliśmy się w podobnym czasie.
Aż się nie chce wierzyć co wydarzyło się podczas tej dekady. Tamta Chiara, gdyby jej powiedzieć, co wydarzy się przez te dziesięć lat, nie uwierzyłaby. Zresztą, dobrze, że nie wiedziałam. Przyszłości lepiej nie znać.
Tak czy inaczej, cieszę się ogromnie, że mogliśmy się spotkać z K.. Przede wszystkim dlatego, że poznał Jasia 🙂 No ale oczywiście również dlatego, że miło było się spotkać razem po takim czasie. Ale jednak wszyscy stwierdzamy jednogłośnie, że następne spotkanie musi się zdecydowanie odbyć wcześniej niż za dziesięć lat 🙂 

od pewnego czasu…

…czytamy „Kubusia Puchatka” Jasiowi. Nadszedł ten czas i czytanie tej konkretnej książki wyszło z inicjatywy samego zainteresowanego. Wcześniej usiłowałam czytać Mu Kubusia Puchatka i nie szło, podobnie zresztą z audiobookami, które Jaś otrzymał swego czasu a są czytane przez samego Janusza Gajosa i o ile ja się chętnie bardzo zasłuchiwałam w jedną ze swoich ukochanych książek z dzieciństwa (teraz też zresztą:)) to Jaś niekoniecznie.
Tak czy inaczej, teraz sam zechciał i nawet wyciągnęłam swoje dwa egzemplarze z dzieciństwa, wydane przez Naszą Księgarnię. „Kubuś Puchatek” to wydanie z roku 1979 i aż łzy wzruszenia poleciały podczas oglądania i przypominania sobie (a mam w niej nawet zaznaczone wciąż fragmenty na konkurs recytatorski, w którym brałam udział) tych dobrych chwil z czasów dzieciństwa. Nawiasem mówiąc, ceny książek dla dzieci powróciły do niektórych obecnych i książka ta wtedy kosztowała 30 złotych. „Chatka Puchatka” to moje wydanie z roku 1983, mocno zniszczona. I o ile „Kubusia Puchatka” mam wznowienie już bardzo współczesne i o tyle fajne, że w wersji polskiej i oryginalnej, więc super, to „Chatka Puchatka” mocno zniszczona więc nabędę nową. Nawiasem mówiąc, jako dorosła jeszcze inaczej odbieram tę lekturę (poodkrywałam, że większość moich znajomych to postaci z KP:)).

No i wczoraj wieczorem i nocą poczułam się trochę jak Prosiaczek z jednego z opowiadań z „Kubusia Puchatka”. Ale najpierw Wstęp Bronisław, że tak sobie pozostanę pod wpływem Kubusia Puchatka. 
Najpierw , w poniedziałek wieczorem „Akcja Matki” czyli smsowe umawianki trzech z nas , mam z grupy Jasia, aby się we wtorek po przedszkolu umówić na placyku zabaw. No i fajnie, chociaż pisząc smsy, wspomniałam, że pogoda niestety, na ten tydzień niepewna ale stwierdziłyśmy, spróbujemy.
I co? I kiedy te pół godziny deszczu , które podczas dnia pojawił się na Kabatach miało miejsce? Tak, dobrze podejrzewacie, akurat w czasie, gdy byliśmy na placu. Na szczęście rozpadywało się powoli i udało się trójce szalejącej wspólnie pobawić chociaż trochę bo jak wszystkie wiedziałyśmy i nie musiałyśmy tego werbalizować, gdyby plany nie wypaliły to…wieczór każda z rodzin miałaby ciężki, oj , miałaby…Dodatkowo, gdy P. poszedł po Jasia, to dzieci podekscytowane kłębiły się przy furtce i jak powiedziała jedna z pań cały dzień nic tylko o tym opowiadały…:)
Tak więc na szczęście, chociaż trochę, ale trójka się pobawiła (tworzą taką trzyosobową paczkę, dwóch chłopaków i jedna dama :)).

Po powrocie do domu aż się żachnęłam bo oczywiście pogoda nagle się poprawiła. A z placu nas deszcz wygnał, nie nas jednych, zresztą, ech…

Ale wieczorem nagle nadciągnęła ciemna chmura i zaczęło silnie padać. A potem okazało się, że padało mocno przez całą noc. Kilka razy się budziłam i co? I za każdym razem lało. A podobno i burza była. O tym, że faktycznie mocno lało, dowiedzieliśmy się rano. Podobno po nocnych ulewach największe straty akurat w naszej części Ursynowa. Stacje metra dwie zamknięte, piwnice pozalewane, ulice podobnie niektóre. P. powiedział, że na naszej taka kałuża, że niektóre osobówki mogą się martwić przejeżdżając tamtędy 😦
U nas tradycyjnie, garaż zalany trochę ale póki nie piwnice, nie jest źle.
Natomiast dzieci zachwycone. Są tu takie miejsca „stałych kałuż” i widzę, że najmłodsi , wyposażenie w kalosze, zachwyceni spędzają tam kolejne dziesiątki minut. Jest to jakiś pomysł na spacer z dzieckiem, przynajmniej się nie martwisz o atrakcje, dziecko kotłuje się godzinę w kałuży, najszczęśliwsze, a ty człowieku dumaj kto cię wrabia i zapewnia cię, że twojemu dziecku potrzebne są te wszystkie mądre bardziej lub mniej zabawki skoro i tak najlepsze to nieco więcej niż przeciętnie wody, dobre kalosze i czas spędzony z mamą lub tatą…

Tak czy inaczej, pisząc, że poczułam się trochę jak Prosiaczek podczas ulewy, trochę tak się czułam, zastanawiając się czy dalej będzie padać  tak intensywnie jak to postraszyli mnie w radiowej zapowiedzi dziś rano czy może niekoniecznie jak mnie przekonuje P. po prześledzeniu wszystkich trzech prognoz pogody, które regularnie śledzi.  

„Japoński kochanek”. Isabel Allende.

Wydana w Wydawnictwie MUZA. Warszawa (2016). Ebook.

Przełożyli Joanna Ostrowska, Grzegorz Ostrowski.
Tytuł oryginału El amante japones.

Liczyłam na tę książkę bo bardzo lubię powieści Isabel Allende ale szczerze mówiąc trochę się zawiodłam. Owszem, właściwie jest tu wszystko, co znamy z jej poprzednich książek a jednak jakoś nie porwała mnie bardzo. O tym, że książka nie wciąga mnie bardzo w swój świat wiem wtedy gdy zbyt łatwo mi się taką książkę odkłada i porzuca lekturę. Tak było podczas czytania „Japońskiego kochanka”.
Może zbyt dużo osób występuje w tej powieści i trudno mi było się skupić na losach jednej najważniejszej? Nie wiem. Odczułam też trochę brak tej pasji, którą czułam do tej pory, czytając książki Allende. Pasji do przekazywania opowieści tak, że czytelnik czuje się wciągnięty w świat literacki bezgranicznie.

Opowieść rozpoczyna się gdy pracę w domu seniora rozpoczyna pracę młoda Irina Bazili. Dziewczyna szybko staje się jedną z bardziej lubianych członków personelu i zaprzyjaźnia się szybko z jedną pensjonariuszką, Almą Belasco. Poznaje jej wnuka i wraz z nim rozpoczyna rozwiązywanie skomplikowanej historii miłosnej Almy właśnie.
W tle historia współczesna Stanów Zjednoczonych a raczej niechlubny epizod izolacji ludności pochodzenia japońskiego, który miał miejsce podczas ostatniej Wojny Światowej. I kilka innych opowieści, które na końcu splatają się jakoś ze sobą ale szczerze, to wszystko to wydało mi się dość powierzchowne, jakieś takie niedokończone. Nie potrafiłam przejąć się zbyt losami bohaterów, którym nieszczęścia zbyt często zwalały się na głowę.
Niemniej jednak nie jest tak, że książki nie skończyłam, chociaż muszę się przyznać do tego, że był moment gdy miałam ochotę lekturę porzucić.
Jednak zdecydowałam się ją dokończyć i w ten sposób mogę jej podarować ocenę 4.5 / 6. 

dwie…

…pocztówki z Toskanii niedawno otrzymałam, za które ofiarodawczyniom bardzo dziękuję. Przyjemnie popatrzeć na piękne widoki i popodróżować sobie tym sposobem nie ruszając się z domu. Toskania to jeden z tych kierunków, które chciałabym móc kiedyś zobaczyć. Zarówno podziwiając krajobrazy jak i zabytki. 

Z książek, to czytałam „Obce dziecko” Rachel Abbott. Wciągnęła mnie ogromnie ale jakoś ją mocno odchorowałam ze względu na tematykę i to, co się tam dzieje. Nie chcę za wiele zdradzać tym, którzy by się na lekturę zdecydowali ale wiem, że na przyszłość książki, w których coś złego dotyka dzieci, jednak sobie daruję, oczywiście jeśli wcześniej wyczytam , że coś takiego ma się w książce zdarzyć.

Przyjaciółka z rodziną spędza czas na Korculi i chyba jest im tam dobrze sądząc po zdjęciach, które wczoraj przysłała. Chorwacja to też kierunek, który mnie interesuje i kusi. Dużo fajnych miejsc, które chciałoby się odwiedzić, dużo. To chyba dobrze bo można snuć plany i kiedyś je zrealizować. 

„Bransoletka pełna wspomnień”. Viola Shipman.

Wydana w Wydawnictwie Prószyński i S-ka. Warszawa (2016). Ebook, który miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa Prószyński i S-ka.

Przełożyła Edyta Jaczewska.
Tytuł oryginalny The Charm Bracelet.

 

To książka, po którą sięgnęłam trochę przypadkiem i …nie żałuję a i bardzo się cieszę, że tak się stało, że mogłam ją przeczytać.Pod pseudonimem Viola Shipman mającym upamiętnić babkę autora skrywa się autor właśnie, mężczyzna. Fakt ten jednak odkryłam dopiero czytając podziękowania jego samego na końcu książki i muszę powiedzieć, że nic a nic się nie domyśliłabym czytając tę książkę, że pisał ją mężczyzna.

W wielu krajach popularne od lat są tak bransoletki, do których można przyczepić zawieszki w rozmaitym kształcie. U nas chyba kiedyś też były modne, potem mam wrażenie, że moda na nie minęła i od paru lat znów wróciły do łask ale chyba nie w aż takim stopniu jak chociażby w Stanach Zjednoczonych zważywszy na to, jak potem się doczytałam w owych podziękowaniach jak również patrząc na stronę autora na Fb i jego spotkania autorskie jak również zdjęcia bransoletek z zawieszkami czytelniczek książki , które to zdjęcia umieszczone są na stronie na Fb.

Tak czy inaczej, tytułowa bransoletka to taka właśnie bransoletka, do której przyczepia się zawieszki rozmaitych kształtów.
W książce poznajemy trzy kobiety. Babkę, Lolly, jej córkę Arden i córkę Arden a wnuczkę Lolly czyli Lauren.
Wszystkie one spędzą ze sobą trochę czasu w maju. Stanie się tak za sprawą nowej sytuacji życiowej Lolly, która wpłynie zarówno na córkę jak i na wnuczkę.

Lolly od swojej mamy otrzymała bransoletkę z zawieszkami i tę tradycję kontynuuje. Kiedyś taką bransoletkę podarowała córce, która jednak jej nie nosi. Za to wnuczka nosi ją z chęcią.
Tytuły poszczególnych rozdziałów książki to rysunki poszczególnych doczepianych do bransoletki Lolly zawieszek, ich rysunki jak i historie zarówno samych zawieszek jak i Lolly w danym etapie jej życia.
Te zawieszkowe opowieści nie są snute tak zupełnie bez przyczyny. Mają konkretny powód ale uświadamiają podczas lektury książki to, co niby wszyscy wiemy ale często o tym zapominamy. Czyli to, jak ważne są snute historie naszych rodzin, naszych bliskich. I że znając te opowieści mamy silniejsze poczucie wspólnoty i świadomość własnych korzeni. I że warto jest, do czego w posłowiu zachęca sam autor, odłożyć na chwilę telefon, w ekran którego często tak aż za bardzo jesteśmy wpatrzeni i usiąść z kimś starszym z rodziny i posłuchać. Posłuchać opowieści, historii z przeszłości naszej rodziny, z życia ich samych, bo to one tworzą po trochu i naszą własną historię.

Zawsze, o czym pisałam nie raz i nie dwa, można mnie ująć zarówno w książkach jak i w filmach motywem kobiet, które są dla siebie wzajemnie wsparciem i pomocą. Tak jest i w tej książce. Te trzy kobiety wzajemnie się wspierają i mogą na siebie liczyć.

To taka ciepła opowieść o rodzinie, o poczuciu wspólnoty, o wsparciu, jakie możemy zarówno otrzymać od bliskich ale i im zaoferować. To ciepła i miła historia, która jest jak przyjemne wieczory spędzane w ciepłym i przytulnym domu wraz z najukochańszymi i najbliższymi nam osobami.
Nareszcie po tych wszystkich przygnębiających książkach, które ostatnio czytałam, miałam możliwość przeczytania czegoś co mnie nie przygnębiło.

Moja ocena to 5 / 6.