wiosna…

…się nam przypomniała jaka jest fajna, w Świąteczne dni. Niedziela i Poniedziałek świąteczny pogoda piękna. W Poniedziałek zatem zainaugurowaliśmy zgodnie z naszą własną niepisaną tradycją rodzinną, sezon w powsińskim Ogrodzie Botanicznym. I wykupiliśmy przy tej okazji od razu karnety na cały sezon, co się nam niezwykle opłaca finansowo. 

Dziś od rana za to pada deszcz, raz spokojniej, raz całkiem konkretniej. 
Miłego, spokojnego po Świętach tygodnia życzę tradycyjnie sobie i Wam 🙂 

Jeszcze raz…

…przesyłam Wam Życzenia Radosnych, Zdrowych, Wspaniałych Świąt Wielkiej Nocy!

Pamiętaliście o zmianie czasu? My tak ale powiem tak, bardzo bym chciała aby zaprzestano tych zmian czasu dwa razy w roku. Jestem zmęczona tym jak reaguje potem mój ogłupiały tym organizm a o to, jak zareaguje mój Syn, na razie staram się nie martwić ale podejrzewam, że lekko nie będzie. Wcale się nie dziwię bo człowiek nie maszyna, organizm nie elektronika a takie zmiany na pewno nie są potrzebne i z pewnością nie mają już wytłumaczenia ekonomicznego jak kiedyś.

Pogoda miała być na Święta ładna ale jak na razie też niezbyt. Wczoraj padało, na szczęście gdy szliśmy ze Święconką udało się nam deszczu uniknąć. 

Dziś od rana mgła wielka za oknem i obiecywanego słońca na razie ani widu ani słychu. Może potem się pojawi?

Wesołych Świąt!

 

 

„Lawendowy pokój”. Nina George.

Wydana w Wydawnictwie Otwarte. Kraków (2014). Ebook.
Przełożyła Paulina Filippi-Lechowska.
Tytuł oryginału Das Lavendelzimmer.

Zdaje się, że zyskałam w sposób czytelniczy oczywiście, kolejną autorkę, książki której chętnie będę czytać jeśli tylko ukażą się na naszym rynku. 
Poprzednia, niedawno czytana książka Niny George, „Księżyc nad Bretanią” spodobała mi się bardzo a ta wręcz zachwyciła. Nie wiem, może trafiła na „mój” czas, często tak przecież z książkami jest, że potrzebują one pojawić się w naszym życiu w tym danym, konkretnym jego momencie i po lekturze takiej książki, która zjawiła się w odpowiedniej chwili czujemy dodatkowe nasycenie nie tylko samą jej treścią ale też takim nasyceniem czytelnika połączonym z pełnią szczęścia samego w sobie.

„Lawendowy pokój” jest łakomym kąskiem dla miłośników książek bowiem o kimś, w życiu kogo książki są niezwykle ważne, opowiada.
Oto Jean Perdu, pięćdziesięciolatek mieszkający w Paryżu. Prowadzi na barce przycumowanej do nabrzeża księgarnię o nazwie „Apteka Literacka”. Znaleźć w niej można ale oczywiście z pomocą samego Perdu, książkowe lekarstwo na wiele bolączek i dolegliwości duszy. Czasem ten baczny obserwator nie chce komuś sprzedać konkretnej książki wiedząc, że ta może jedynie pogłębić kiepski nastrój czytającego.  

Szkoda, że samemu nie umie sobie jednak pomóc bohater, który przez dwadzieścia lat niepotrzebnie zapieka się w swojej złości czy to raczej pretensji do kobiety, którą kiedyś kochał a która zostawiła go pozostawiając jednak po sobie list, który chciała aby dwadzieścia lat temu przeczytał.
Jean jednak robi to dopiero po upływie dziesiątek lat i wtedy spada na niego ogrom własnych niepotrzebnych złości, pretensji, straty nie do nadrobienia, szans nie do wykorzystania.
Co prowadzi go do tego, że dalsza część książki odbędzie się na barce. Będzie to podróż rzeką w kierunku Prowansji tam, gdzie mieszkała miłość jego życia.

To bardzo ładnie napisana książka o kilku ważnych elementach życia nas samych. O miłości, o przebaczeniu, zarówno komuś jak i samemu sobie. To w końcu książka o tym jak można przeżywać żałobę aby dać sobie samemu szansę na wzięcie głębokiego oddechu i ruszenie naprzód.

Znowu, podobnie jak w pierwszej czytanej przeze mnie książce Niny George, mamy galerię ciekawych, sympatycznych postaci. Znów ludzie wzajemnie się lubią, szanują, dają sobie wsparcie. To lubię i chociaż może niektórzy twierdzą, że brzmi to trochę bajkowo to ja lubię sobie takie bajki czasem przeczytać. 

Dodatkowo na końcu książki są przepisy kulinarne, więc smakosze będą mieli możliwość wypróbowania przysmaków prowansalskich. Jak również, co bardzo przyjemne, jest też dołączona lista „Szybko działających duchowo-nasercowych specyfików na lekkie i średnio ciężkie katastrofyuczuciowe” Jeana Perdu. Z wymienionych książek czytałam dwie, „Rok 1984” Orwella i „Miasto ślepców” Saramago.

Moja ocena to 6 / 6.
 

„Nić”. Victoria Hislop.

Wydana w Wydawnictwie Albatros. Warszawa (2014).

Przełożyła Maria Olejniczak-Skarsgard.
Tytuł oryginalny The Thread.

Czytałam „Wyspę” i „Powrót” tej samej autorki i wiedziałam, że będę chciała przeczytać również „Nić” jej autorstwa tym bardziej, że tym razem znów akcja książki dzieje się jak w „Wyspie” w Grecji, z tym, że tym razem w Salonikach.
To kosmopolityczne miasto, w którym ongiś bez problemu żyli i koegzystowali zarówno Grecy, jak i Żydzi i Muzułmanie, staje się tłem historii dwójki głównych bohaterów, Kateriny i Dimitrisa Komninosów.

Poznajemy burzliwe losy zarówno samych bohaterów, jak i miasta i zamieszkujących je ludzi na przestrzeni dziewięćdziesięciu lat.
Jak to u Victorii Hislop jak ja to nazywam, „lekcja została poprawnie odrobiona”. Widać, że autorka interesuje się historią zarówno Europy jak i Grecji właśnie. Jeśli miałabym się czegoś „czepiać” to może odrobinę pewnych sprawy typu „zapomnienie” na dłuższy czas córek jednej z bohaterek.

A tak, to czytało mi się te książkę jak zwykle z zainteresowaniem. Losy bohaterów budzą ciekawość i dużą chęć aby po zakończeniu lektury móc samemu przejść się ulicami Salonik aby przechadzając się w miejscach odwiedzanych przez postaci z książki samemu doświadczyć w jakiś sposób historii tego miasta.

Moja ocena to 5 / 6. 

„W dół”. Tim Johnston.

Wydana w Wydawnictwie Marginesy. Warszawa (2016). Ebook.
Przełożyła Karolina Iwaszkiewicz. 
Tytuł oryginalny „Descent”.

Hm, hm, hm…wciągnęła mnie ta książka jak dawno żadna. Do tego stopnia, że kończyłam ją późną nocą co skutkuje tym, że ratować się zamierzam kawą. Ale warto było.
To książka, która ma wiele płaszczyzn. Bo jest to po prostu sprawnie napisany thriller. Ale to też książka o więzi rodzinnej. O jej zachwianiu. Ale przede wszystkim jest to opowieść o miłości rodzicielskiej. Tej, która jest silna i której nie da się skończyć ot tak. Która wiele przetrzyma i która, żeby nie wiem co, nigdy nie podda się w walce o dziecko. To miłość, która potrafi usunąć przeszkody.

„W dół” nie pieści się z czytelnikiem. Zaczyna od razu konkretnie i na temat. Bez owijania w bawełnę. Szybko bowiem wydarza się zło.
Góry Skaliste. Mieszczuchy z nizin postanawiają zrobić sobie letnie wakacje. To ostatnie najprawdopodobniej takie wspólne wakacje w tym składzie. Angela i Grant to małżeństwo, które niebawem wypuści pierworodną, Caitlin, z rodzinnego gniazda. Caitlin jesienią ma rozpocząć studia. Jako, że jej pasją jest bieganie, z łatwością co oczywiście cieszy ją i jej rodzinę, otrzymała w collegu stypendium sportowe. Ale wie, że nie będzie łatwo i konkurencja nie śpi. Wyjazd więc postanawia spędzić głównie na treningach. Pierwszy z nich ma miejsce w poranek po przyjeździe na miejsce. Rodzice zostają w motelu a Caitlin i jej piętnastoletni brat, Sean, towarzyszący siostrze na rowerze ruszają w góry. Dodajmy, nieznane im kompletnie.
W górach, jak to w górach. Są zapierające dech widoki. Cisza. Praktycznie brak ludzi. I brak zasięgu telefonu komórkowego. Co oznacza, że gdy rodzice dzieciaków naprawiają swoje nadwyrężone życiem a raczej jego prozą, relacje, przegapiają jedyne udane połączenie komórkowe. 
I gdy tak Angela i Grant oczekują na powrót dzieci z gór, okazuje się, że gdy wreszcie syn zgłasza się telefonicznie, to nie on jest po drugiej stronie.
Sean bowiem trafia poważnie ranny do szpitala a Caitlin ginie. Wsiada do samochodu nieznanego mężczyzny i ślad po niej ginie.

Spełnia się największy bądź drugi największy koszmar każdego rodzica. Wydarza się to, że dziecko znika. Ginie. Nie ma po nim śladu.  

Ci, którzy liczą na to, że teraz akcja ukaże czytelnikowi żmudnie prowadzone przez jakiegoś niedocenianego acz prężnego detektywa czy ekipę FBI śledztwo, nie doczekają się jednak tego.

Albowiem następna część książki dzieje się „potem” czyli długi czas po zaginięciu.
I od tej pory, przyznaję, jest najciekawiej. Aczkolwiek lektura ta nie należy do lekkich a wręcz lekko depresyjnych.
Bo nie jest łatwo. Bo okazuje się ,że można się zatracić w samooskarżaniu się czy wzajemnie z partnerem czy członkami rodziny. „Nie powinniśmy ich puszczać”. „Nie powinieneś jej zostawiać”. „Powinnam, nie powinienem…” . Tę okrutną w sumie wyliczankę można prowadzić w nieskończoność. Tracąc to, co zostało, nawet jeśli w danej chwili wydaje się, że zostało bardzo bardzo niewiele.
Za co podziwiam autora? Za pomysł. Albowiem, zgodnie z tym, co czytałam w wywiadzie z nim, udostępnionym na stronie wydawnictwa, zaciekawiło go co dzieje się z ludźmi, którym zaginął ktoś bliski „potem” właśnie. Gdy gaśnie światło kamer, gdy reporterzy przewidujący, że nie będzie już więcej ciekawych materiałów do wieczornych wydań wiadomości, zwijają żagle. Gdy owe żagle zwijają też, co na pewno najbardziej przygnębiające, prowadzący śledztwo.

I co teraz? Czy powiedzieć sobie samemu, że trzeba przestać szukać? Urwać wątłą ale jednak wciąż obecną niteczkę nadziei, którą z rozpaczy skryło się bardzo głęboko na dnie serca?

Przez całą książkę poznajemy to, co dzieje się z Courtlandami po zaginięciu Caitlin.
Dowiadujemy się ,że wspólną łączącą ich cechą jest siła. Chociaż może gdy czytamy książkę, nie podejrzewamy , że aż w takim stopniu, jak dowiadujemy się tego czytając końcówkę książki.
Siła. Nie poddawanie się. Niechęć do złożenia broni. Walka do samego końca…tylko czego?

„W dół” to dobry thriller. Oprócz oczywistego wątku kryminalnego mamy tu aspekt zachowań w traumatycznej, konkretnej sytuacji. Mamy prawdziwych a nie wysłodzonych bohaterów. Którzy muszą ratować się pigułkami aby w ogóle wstać z łóżka i zmierzyć się z następnym dniem. Bohaterów, którzy w swojej „żałobie, nie żałobie” potrafią ranić się nawzajem a jednocześnie kiedy trzeba stanąć za sobą murem.
Takie to prawdziwe.
Do tego niezwykły klimat, który Tim Johnston tworzy opisując surową przyrodę, w której dzieje się akcja książki. Nie ma tam miejsca na jakiekolwiek okoliczności łagodzące. A strach , obawy, lęk, walka o przetrwanie (w wielu wymiarach) są oddane tak wiarygodnie, że odczuwa się podczas lektury naprawdę nastrój wręcz depresyjny. 

Ale pomimo tego smutku i przygnębienia podczas lektury czyta się tę książkę naprawdę dobrze. Polecam. Plus, o czym warto wspomnieć, jest bardzo dobrze tłumaczona więc można spokojnie oddać się lekturze.

Moja ocena 5.5 / 6. 

 

„Księżyc nad Bretanią”. Nina George.

Wydana w Wydawnictwie Otwarte. Kraków. (2015). Ebook.

Przełożyła Daria Kuczyńska-Szymala.
Tytuł oryginalny Die Mondspielerin.

Spodobała mi się ta książka , którą po raz nie wiedzieć który kupiłam w promocji i tak, skusiłam się między innymi ceną. Ale i treścią.
Owszem, mogę się przyczepić, że tego typu schematy już czytałam gdzieś tam. Bo oto sześćdziesięcioletnia Marianne , Niemka, jest nieszczęśliwa w swoim małżeństwie. Czuje się nigdy właściwie nie kochana i zaniedbywana. Zamiast jednak odejść, decyduje się na krok ostateczny. Będąc z mężem na wycieczce w Paryżu chce odebrać sobie życie. Skacze do Sekwany. Szczęściem uratowana, trafia do szpitala gdzie jej uwagę przykuwa służący komuś za podstawkę pod kubek malowany kafelek. Malunek ukazuje port w Bretanii. Nie popełniam spoileru zdradzając Wam, że Marianne do Bretanii kieruje swe kroki. Kroki uciekiniera. Początkowo w sumie i nie ale potem już tak. Uciekiniera od przeszłości, od tego, co dawne, złe, co chciałaby zapomnieć. Czy tak się da? Czy można z dnia na dzień stać się kimś innym po kilkudziesięciu latach życia w takim a nie innym związku, relacji, sposobie na życie?
Oto jest pytanie, na które znajdziemy odpowiedź w tej książce.
Do tego akcja dzieje się w pięknym miejscu. Nina George stworzyła barwną galerię sympatycznych bohaterów, których Marianne poznaje podczas swego pobytu , opisuje nam smaczne potrawy, które serwuje się w tamtym regionie Francji. Dochodzą też wierzenia i przesądy wciąż obecne w życiu tamtejszych mieszkańców i oto mamy udaną i zgrabną opowieść, taką odprężającą dość (chociaż nie brakuje momentów smutnych, ot, życie).

Moja ocena to 5.5 / 6. 

tradycji …

…stało się zadość i pierwszą świąteczną kartką okazała się ta od Finetki, za którą to oczywiście, dziękujemy.

Wpadłam w czytelniczy ciąg i skończyłam „Czarne nenufary”, których autorem jest Michel Bussi. Tę książkę, co mnie trochę samą zaskoczyło, czytało mi się jakoś najtrudniej. Ale po jej skończeniu stwierdzam, że bardzo mi się podobała. Pomysł na nią autor miał świetny i wykonał go literacko bardzo dobrze. Co jak co ale Bussi ma pomysły na to aby nakombinować, skomplikować treść i aby nie dość, że książka czytelnika trzymała w napięciu aż do samego końca, to jeszcze aby wszystko logicznie się na końcu owym rozwiązało. Autor wart czytania, według mnie, oczywiście. Będę oczekiwać następnych jego książek. 

Wczoraj wieczorem mieliśmy śnieżycę co nie powiem aby mnie ucieszyło na tydzień przed pierwszym dniem wiosny.

 

„Samolot bez niej”. Michel Bussi.

Wydana w Wydawnictwie Świat Książki. Warszawa (2014). Ebook.
Przełożyła Magdalena Krzyżosiak.
Tytuł oryginalny An avion sans elle 

Ta chwila, kiedy czujesz, że znalazłaś sobie kolejnego autora, którego książki wciągają cię w ich świat tak, że jesteś gotowa zarywać noce i wstać rano niewyspana- bezcenna!
Tak, Michel Bussi staje się jednym z moich ulubionych autorów. Za sprawą kolejnej książki, kryminału? thrillera? „Samolot bez niej”.

23 grudnia 1980 roku ma miejsce katastrofa lotnicza. Samolot lecący ze Stambułu do Paryża z nieznanych przyczyn rozbija się nad górami Jura. 
Giną prawie wszyscy pasażerowie tragicznego lotu. Prawie, gdyż tej nocy, tuż przed Wigilią Bożego Narodzenia dzieje się cud. Katastrofę bowiem przeżywa maleńkie dziecko, trzymiesięczne zaledwie. 
Nie ma jednak natychmiastowego happy endu tej historii bowiem prawie zaraz okazuje się, że na pokładzie samolotu znajdowały się dwie dziewczynki, niemowlaki. Od tej pory zaczyna się szarpanina dwóch rodzin pewnych, że to ich wnuczka i siostra ocalała. Emilie bądź Lyse- Rose.
Jedna rodzina jest bogata, druga biedna, jednak proces, który rozpocznie się wkrótce po tragedii i a właściwie orzeczenie procesu jasno określi w czyjej rodzinie dziecko się wychowa. 
Przez osiemnaście lat dopóki ochrzczona zaraz po tragedii Ważką, dziewczyna nie stanie się pełnoletnią, prywatny detektyw wynajęty przez jedną z rodzin poszukuje i drąży aby dojść prawdy. Chyba zaszedł za daleko w swoich poszukiwaniach gdyż niebawem po osiągnięciu przez młodą już kobietę pełnoletności, zostaje zamordowany. Zostawia po sobie dziennik będący jednocześnie pamiętnikiem i śladem swoich osiemnastoletnich poszukiwań prawdy dotyczącej tego, co stało się pamiętnej nocy osiemdziesiątego roku. 

To kolejna książka tego autora, którą dosłownie pochłonęłam. Czyta się świetnie, autor nie daje się nam nudzić ani przez chwilę. Do tego co chwila serwuje nam jakieś zagadki, tajemnice i sprawia, że chcemy jak najszybciej dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi.
Przy tym wszystkim ciekawie odmalowane postaci i ich dramat w takiej niezwykle trudnej sytuacji. Poszukiwanie tożsamości własne, poszukiwanie tożsamości naszych bliskich gdy niczego nie jest się i jak się okazuje, nie można być pewnym. 

Moja ocena 6 / 6. 
 

„Nie puszczaj mojej dłoni”. Michel Bussi.

Wydana w Wydawnictwie Świat Książki. Warszawa (2014). Ebook.
Przełożyła Krystyna Sławińska.
Tytuł oryginalny Ne lache pas ma main.

Po raz kolejny widzę, że zaglądanie w rozmaite miejsca z ocenami książek wystawionymi przez czytelników mija się w moim przypadku z celem. Książka ta bowiem oceny ma raczej słabe a mnie się ten kryminał bardzo spodobał. Nawet nie wiedziałam, że mam go na czytniku, musiałam swego czasu skorzystać z jakiejś naprawdę dobrej promocji na ebooki, skoro zdecydowałam się go kupić „w ciemno”. A przypomniała mi o „Nie puszczaj mojej dłoni” moja własna Mama, która przeczytała tę książkę chwilę przede mną i bardzo była z niej zadowolona.

Liane i Martial to francuskie małżeństwo, które wraz z sześcioletnią córką Sofą spędzają wakacje na Wyspie Reunion. Wakacje początkowo wydające się być sielanką zmieniają się jednej chwili w koszmar gdy Liane idzie do hotelowego pokoju. Idzie i jak się czas jakiś potem okaże, ślad po niej ginie całkowicie.
Niechętnie wezwana przez dyrektora hotelu policja rozpoczyna śledztwo i oto szybko orientuje się, że mąż wydawałoby się taki strapiony i zmartwiony zaginięciem żony, ma jednak coś do ukrycia. Swojej sytuacji nie poprawia on sam uciekając wraz z Sofą z hotelu i starając się zmylić policyjny pościg.
Mnie się ten kryminał, thriller podobał, akcja działa się szybko. Wydarzenia następowały po sobie szybko a wraz z upływem lektury na jaw wychodziły fakty z przeszłości. Jak w końcu mówi przysłowie z wyspy, na której dzieje się akcja książki, a które to przysłowie cytowane jest na jej początku, „Niebezpiecznie jest wskrzeszać przeszłość”.

Dla mnie to literackie pierwsze i jak pisałam, zupełnie przypadkowe, spotkanie z autorem, nie okaże się jak sądzę jedyne. Podobno inna jego książka „Samolot bez niej” jest również interesująca, nie ukrywam, że i mnie jej opis zaciekawił.

Moja ocena „Nie puszczaj mojej dłoni” to 5.5 / 6. 

Kobietom…

…tym, które regularnie u mnie bywają i tym, które natrafią na ten wpis przypadkiem i samej sobie też, życzę w dzisiejszym dniu i nie tylko, oczywiście, samego Dobra i Szczęścia. Niech Zdrowie nie opuszcza nas ani naszych najbliższych, niech najbliżsi nas kochają i rozpieszczają i pokazują, jakie jesteśmy dla Nich ważne. Niech przyjaciele nie zawodzą.
A bardziej górnolotnie, nam kobietom życzę mądrych rządów (ech), które stanowić będą sensowne, mądre i nie krzywdzące nas kobiet, prawa, a także równości ale takiej prawdziwej a nie gadanej z przemówień przedwyborczych.

Ściskam Was Kobiety, niech mnie i Wam się darzy !!!