zima…

 …przyszła wraz ze śniegiem, który dziś w nocy napadał (nie to, że niespodziewanie ). 
Ponieważ wciąż nie mamy sanek (naprawdę dotąd kompletnie nie były nam potrzebne) wybraliśmy się więc na okoliczną górkę spacerkiem i w celu zbudowania bałwanka. Bałwanka skontruował Tato a Janeczek skutecznie cichaczem usiłował go rozczęścić (bałwanka, nie Tatę, tu bym jednak interweniowała intensywniej).

Wczoraj było najniższe od nie wiedzieć kiedy ciśnienie i ja to poczułam w pełnej krasie. Moje Dziecko mniej. O dziwo bo na ogół taki front raczej skłania je do drzemki. 
Dziś podobnie zresztą.

Dni na szczęście coraz dłużej jasne.
Na razie jutro zaczyna się luty a takiej serio zimy jaką o tej samej porze rok temu mieliśmy, na szczęście ani widu ani słychu 🙂

Zaczęłam biografię Marylin Monroe, autorstwa Michelle Morgan, ale nie szła mi jakoś, na razie wzięłam się za opowiadania Alice Munro, „Przyjaciółka z młodości”. Na czytniku sporo lektury ale nie do końca wiem, co chciałabym teraz czytać. 

Życzę sobie i Wam dobrego, spokojnego weekendu. 

70 lat temu…

…został wyzwolony Obóz w Auschwitz-Birkenau. Nie obóz właściwie, co ludzie, którzy przeżyli piekło i gehennę i dotrwali do dnia oswobodzenia.
W innym miejscu w internecie stwierdziłam dzisiaj, bo tak uważam, że mówi się jednak o tematyce obozów, Holocaustu ale nie tylko bo Polacy również ginęli w obozach zagłady ale również Romowie, inne nacje Europy, osoby kalekie , to wszyscy znamy z lekcji historii, nie muszę wymieniać. Więc uogólniając, o zagładzie CZŁOWIEKA w obozach zagłady właśnie……..

Ponieważ więc wydaje mi się, że faktycznie mówi się na ten temat coraz mniej a to niebezpieczne bo uważam, że o tym nie wolno nam zapomnieć i mówić TRZEBA, powstanie ten wpis.
Bo za każdym razem gdy się wspomina obozy hitlerowskie czy nawet teraz niedawno, gdy czytałam „To, co zostało” Jodi Picoult, powstaje w mojej głowie milion pytań. Z których najważniejsze jest to, jak człowiek jest w stanie wymyślić tak chorą ideologię, która bezkarnie pozwala mu eksterminować innych tylko dlatego, że coś mu się w chorej głowie ubzdura. 
I jak to możliwe, że szarzy, przeciętni ludzie, którzy pełnili zwykłe role, mieli zwykłe zawody, rodziny, dzieci, psy i nie wyróżniali się z tłumu, pod wpływem takiej chorej ideologii są w stanie stać się brutalami, bestiami, oprawcami. Z dnia niemal na dzień. 

Z bardzo wczesnego dzieciństwa mam wspomnienie jakiejś podróży tramwajem z Mamą najprawdopodobniej. Pamiętam letni a przynajmniej późno wiosenny dzień. To ważne dla dalszej części wspomnienia bo chodzi o ubiór. O letnią sukienkę, którą ma na sobie pani w tramwaju, opodal której stoimy. I nagle, pamiętam to do dziś, spod krótszego rękawa sukienki wyłaniają się tatuażowe liczby. 
STYGMAT. Naznaczenie na wieki. Nawet gdy udało się usunąć tatuaż fizyczny, nie wierzę, że nie zostawał ślad w sercu. W głowie…
Nie pamiętam już co było dalej. Czy (mam nadzieję, że NIE!) zapytałam się osoby, z którą jechałam, co ta pani ma na ręku? O obozach w domu się mówiło, potem wiadomo, była szkoła i lekcje historii ale co ważne, nikt u mnie w domu nie twierdził, że obozów nie było czy też jak niektórzy chcieliby wmówić innym, że były wymysłem czy atrapą na rzecz danych ideologii…….

Moje drugie wspomnienie, skojarzenie z obozem , które zrobiło na mnie wrażenie, to wspomnienie z młodości , mam siedemnaście lat. Dopiero co odwiedziłam Francję za sprawą wymiany licealnej, teraz francuscy licealiści przyjechali do nas, pokazujemy im więc nasze zabytki, między innymi Kraków, Wieliczkę, Treblinkę. Nie, nie Auschwitz, ale właśnie Treblinkę. 
Przed odwiedzinami czy może potem, nie pamiętam już teraz, ale chyba potem, jest film dokumentalny. Widać tam ludzi, którzy ocaleli. Jak wyglądali w dniu wyzwolenia….. Na filmie jedna z francuskich dziewczyn dostaje klasycznej histerii. To atak, którego nie daje się początkowo opanować. Dziewczyna zaczyna płakać, krzyczeć, trzeba wyprowadzić ją na powietrze, wspomóc jakąś szklanką wody. Wśród powoli uspokajającego się krzyku a potem już tylko łkania i tego, co mówi, rozpoznajemy jej zdania. Nie, nie wiedziała nic o obozach. W jej domu nic się o tym nie mówiło a jedyna wiedza, jaką ma to ta, że to nieprawda. Jaka to była nieprawda, już zobaczyła podczas wizyty w byłym obozie.
Dlaczego to wszystko piszę? Bo jak napisałam wcześniej, wydaje mi się, że jednak za mało się mówi o tych tematach. Bo to taki niemodny, niewygodny temat. Temat brutalny i nieładny. Nie jest przyjemny. Niektórych boli. 
Ale mam wrażenie, że moim obowiązkiem wobec wszystkich, którzy w każdym z obozów hitlerowskich zginęli czy tych, którzy je przeżyli i byli w stanie dalej żyć, jest to aby właśnie taki wpis popełnić.

 

„To, co zostało”. Jodi Picoult.

Wydana w Wydawnictwie Prószyński i S-ka. Warszawa (2013). Ebook.
Przełożyła Magdalena Moltzan-Małkowska. 

Tytuł oryginału The Storyteller.

Szkoda, że ktoś (nigdy nie wiem, kto odpowiada za tę część wydania książki) postanowił zmienić tytuł, który nie dość, że o wiele ładniejszy od zaproponowanego polskiego, to dodatkowo o wiele trafniej oddaje to, o co między innymi chodzi w książce.
O opowiadanie historii. Tych wymyślonych, które pozwoliły być może przeżyć jednej z bohaterek piekło na ziemi i tych prawdziwych snutych w celu ni to oczyszczenia się z grzechu ni to by samemu się albo rozgrzeszyć albo co najmniej nieco usprawiedliwić.

Jodi Picoult to jedna z moich ulubionych autorek. Która swego czasu nieco mi się „przejadła”. Dobrze jest zrobić przerwę od książek autorki, czy autora, których się lubi (podobnie zrobiłam w przypadku Charlotte Link, której książki nadrobiłam w zeszłym roku i początku tego). Zrobiłam sobie przerwę od książki Jodi Picoult, wróciłam do niej pod koniec zeszłego roku i wciągnęło mnie. Aczkolwiek, już myślałam, że „To, co zostało” pozostanie wśród tych, które co prawda rozpoczęte ale nigdy przeze mnie skończone nie zostaną. Ze względu na bardzo trudną i przygnębiającą tematykę, jaką jest Holocaust.

Już kilkakrotnie, opisując książki Picoult, pisałam o tym ale nic nie szkodzi przypomnieć fakt, że autorka ta zawsze jak ja to nazywam „dobrze odrabia lekcje” na dany temat. Widać ile własnego czasu i energii a na pewno również własnych emocji wkłada w to aby na dany temat napisać. 

Nie ogranicza się do wiedzy szkolnej czy nawet tej możliwej do zdobycia w bibliotekach. Rusza do drugiego człowieka i poznaje go jak również jego doświadczenia. To wszystko plus naprawdę starannie wyszukane informacje dotyczące tematu, o którym jest dana jej książka, powoduje, że lektura jej książek staje się (przynajmniej dla mnie) zawsze czymś więcej niż tylko przeczytaniem książki. Skłania do refleksji, zwłaszcza, że autorka słynie z tego, że nie boi się poruszać trudnych tematów a mimo to uważam, że udaje się o nich pisać w niebanalny, nienachalny i niemoralizatorski sposób, bez nadmiernej ckliwości i sentymentalizmu. 

Główna bohaterka, Sage Singer, jest samotniczką. Jakiś czas temu zmarła jej mama, z siostrami jej się nie układa. Dziewczyna nosi na twarzy bliznę, która stygmatyzuje na swój sposób nie tylko jej ciało ale przede wszystkim jej duszę. Sage nie czuje się godna wielu rzeczy, uczuć, wydarzeń, które przypadają w udziale tak wielu ludzi dookoła niej.

Ale to wszystko zmieni się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki gdy pewnego dnia z nietypową prośbą zwróci się do niej starszy pan mieszkający w tym samym, co ona miasteczku. Starszy pan jest naprawdę mocno leciwym, lubianym przez tak zwaną lokalną społeczność jegomościem. Skrywającym jednak przerażającą tajemnicę. 
Zostanie z nią chcąc a raczej nie chcąc, skonfrontowana główna bohaterka. 
I od tej pory poniekąd od niej samej zależeć będzie bardzo, bardzo wiele. 

W tej książce, o której pisałam, że swego czasu zarzuciłam aby powrócić do lektury na nowo, Jodi Picoult po raz kolejny stawia przed czytelnikiem dużo pytań. Pytań, na które często nie ma łatwej odpowiedzi. A bywa, że nie ma jej w ogóle. 

Czy zbrodniarze mogą zmienić się w dobrych uczynnych ludzi? Czy ktoś, kto kiedyś czyniło zło największego kalibru jest w stanie zmienić swoje życie i faktycznie czuć prawdziwy żal za swoje postępowanie? Co wstępuje w wydawałoby się zwykłych, szarych, spokojnych ludzi, co czyni z nich niemal z chwili na chwilę istne bestie?
Czy za zło, za które być może dany zbrodniarz nie odpowie na tym świecie mamy prawo my ich rozliczać i wymierzyć im sprawiedliwość? I czy takie postępowanie nie stawia nas w tym samym rzędzie, co owi oprawcy , zbrodniarze?
Pytań jest wiele, odpowiedzi pewnie również.

Jak napisałam powyżej, jest to jedna z najcięższych książek Jodi Picoult, do tego stopnia, że przerwałam na czas jakiś jej lekturę (co nie zmienia faktu, że cieszę się, że jednak do niej po przerwie powróciłam). Nie czytaj jej jeśli jesteś nastawiony na lekturę lekką, łatwą i przyjemną. To nie będzie czytadło przed snem czy w nudnawej , dłuższej podróży.

Niemniej jednak ci, którzy lubią książki tej autorki  a nie czytali tej książki do tej pory nie powinni czuć się zawiedzeni. Należy jednak przygotować się na trudną, ciężką i przygnębiającą lekturę.

Moja ocena to 5 / 6. 

Tak jakoś wyszło, że wpis ten powstał na dzień przed siedemdziesiątą rocznicą wyzwolenia Obozu Auschwitz – Birkenau.

„Odwlekane porządki”. Marcin Borkowski.

Wydana przez BPP Marcin Borkowski. Warszawa (podejrzewam, że dobrze sądzę, że jeszcze w 2014).

Ebook, który właśnie skończyłam, otrzymałam od samego autora zbioru dziewięciu opowiadań. Przyznaję się od razu, początkowo nie byłam przekonana do ich lektury. Wahałam się bo mam średnie (to delikatne określenie) doświadczenia z umiejętnością przyjmowania krytyki przez debiutantów. To raz. A i zawodowo krytykiem literackim na szczęście nie jestem, co stawia mnie w tej fantastycznej sytuacji, że mogę zdecydować się na lekturę bądź i nie 😉 (To dwa:). W tym przypadku radą służył P., który kiedy powiedziałam Mu, że autor kusi mnie faktem, że akcja opowiadań dzieje się na Żoliborzu powiedział „bierz, co dają!”:) I miał rację, warto było zdecydowanie.

Zacznę od minusów, żeby już potem się zachwycać. 
Ta książka jednak nie jest taką, którą można czytać nieuważnie. Nastąpiło w niej bowiem nagromadzenie (według mnie aż zbytnie) faktów, historii, opowieści, tajemnic rodzinnych. Które to owszem, splatają się zawsze ze sobą i stanowią arcyciekawe czasem uzupełnienie ale ów natłok powoduje, że trzeba czytać książkę bardzo uważnie i łatwo jest się nieco w niej pogubić czy zapomnieć nazwisko danego bohatera. Mam wrażenie, być może słuszne, być może mylne, że autor po prostu mając pomysł na opowiadania chciał je wszystkie włożyć w jedną książkę, być może z obawy, że kto wie czy drugą wydać się uda? Ale jak mówię, być może to jedynie moje przypuszczenia a wątpliwości mógłby rozwiać jedynie sam autor.

A teraz plusy i zachwyty 🙂 Po pierwsze, Żoliborz i to dodatkowo, ten z mojego dzieciństwa w dużej części! Jako, żem mieszkała na Broniewskiego, to można powiedzieć, że gros bohaterów opisanych w książce było moimi sąsiadami. Mijaliśmy się na pewno nie raz i nie dwa. Ja, pchana w wózku przez moją Mamę, oni pędzący do podstawówki czy autobusu aby ruszyć gdzieś dalej. 

Po drugie, bardzo ciekawe opowiadania i postaci, które mają swoją historię. Tak, każda opisana postać ma swoją interesującą historię, którą przybliża nam autor. Historie te, o czym już pisałam, splatają się i często stanowią po latach wyjaśnienie. Albowiem czasem mamy podaną treść danej opowieści nielinearnie. 

I nie dzieje się tak, a to cenne dla czytelnika, że jakiś rozpoczęty wątek nie ma swojej kontynuacji czy wyjaśnienia. 
Mamy tu więc i trochę historii z IIWŚ i tej młodszej historii. I ciekawie jest powspominać własne dzieciństwo i młodość bo realia bardzo dobrze jeszcze tych lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pamiętam.  

Bo opowiadania się ciekawe i z poplątaną polską historią w tle i takie bardziej fabularne ale z ciekawymi pomysłami. Jest w końcu nawet  i watek kryminalny. Są jak już mówiłam, skrywane sekrety i tajemnice rodzinne. Są dylematy, przed którymi staną bohaterowie książki, dylematy niełatwe i pytania, na które nie ma dobrej odpowiedzi. 

Podobały mi się te opowiadania bardzo i chociaż jak napisałam wyżej trochę się do nich mogę przyczepić to jest to według mnie niewiele. 
Najważniejsze, że lektura spełniła moje oczekiwania, okazała się wciągająca, interesująca, budząca trochę własnych wspomnień z mieszkania całkiem długiego w tamtych stronach i rejonach Warszawy.

Na mnie największe wrażenie zrobiły opowiadania tytułowe czyli „Odwlekane porządki”, „Co się przytrafiło naszej klasie” i „O rzeczach, nie będących tym, na co wyglądają”. 
Dodatkowo na plus oceniam dodane pod koniec didaskalia.  

Z mojej strony mogę dodać jedno. Panie Marcinie, zdecydowanie czekam na kontynuację. Niekoniecznie z tymi samymi bohaterami.

Moja ocena to 5 / 6.  

Podaję adres strony, na której można poczytać fragmenty opowiadań:

 

http://www.bpp.com.pl/odwlekaneporzadki/

chyba pierwszy raz…

…ponarzekam jednak na przygody Jacka Reachera. Ponarzekam dlatego, że no kurczę, najpierw się rozkręcał a potem w „Sprawie osobistej” nastąpiło długo długo (nie, nie nic) coś, co wlokło się jak flaki z olejem 😦 i nie pomogło, że chwilę tym razem nawet Jack Reacher występował gościnnie w pięknym mieście Paryżu a potem w Londynie. Niestety, „Sprawa osobista” mocno mnie zawiodła. Po długo, długo coś, co się wlokło jak flaki z olejem nastąpiło co prawda coś ale Lee Child, który do tej pory przyzwyczaił mnie do rozwiązań w niewiarygodnym tempie i akcji, za którą ledwo można nadążyć, tu zaserwował mi film owszem ale puszczony w co najmniej zwolnionym tempie. Szkoda, no! Tak się na nią wyczekaliśmy. Dobrze chociaż, że ebook nabyłam w przedpremierze czyli cena była przyzwoita bo autentycznie chyba tę książkę oceniam najgorzej z dotąd przeze mnie czytanych przygód Reachera. Ja nawet wiem, że facet nie będzie wiecznie młodzieniaszkiem i w ogóle, ale niech nie stanie się dobrym wujkiem. Czy jak tam. A poprzednia książka z Reacherem tak mi się podobała, o czym pisałam tu, w tym wpisie
 

No cóż, nie można mieć najwyraźniej wszystkiego (a szkoda, naprawdę). Mam wielką nadzieję, że następna książka  Lee Childa spodoba mi się o wiele bardziej. 

Tu oceniam na jedynie, jedynie bo ten cykl zawsze oceniam o wiele lepiej , na 4.5 / 6.

zeszły…

…tydzień zleciał dość szybko ale był jakiś taki z gatunku tych ciężkich, trudnawych, dość stresujących. Weekend. Też zleciał. Nawet nie mogę powiedzieć, że nic a nic nie odpoczęłam bo to nie tak, coś tam się udało ale nie tyle ile bym sobie winszowała. Z wiadomości od różnych znajomych widzę, że i u nich kocioł, może taki czas z początkiem roku, coś tam rusza do przodu, coś tam niekoniecznie więc pchać trzeba, są jakieś plany, projekty itd.
Czytam tego Reachera i po początkowym ruszeniu jakoś utknęłam. Brak mi trochę tej siły, do której jestem u Reachera przyzwyczajona. Mam nadzieję, że zaraz się chłopak rozpędzi i znów da bęcki niegrzecznym ludziom. No.
Dobrego, spokojnego tygodnia sobie i Wam życzę. 

kalendarz…

…wiszący w kuchni przestrzega comiesięcznym porzekadłem pogodowym przed wiosną w styczniu. Podobno taka aura zapowiada zazdrosny marzec czyli ciekawe czy faktycznie nie będzie tak, że obecnie mamy przedwiośnie aby zima pojawiła się jednak w porze wiosny. Oby nie. Trzymam się tego, że po prostu może zimy w tym roku nie będzie w ogóle 😉 Na urodziny P. zawsze ale to zawsze pogoda już jest i wiosennie i tak mam być, o.

To będzie zdecydowanie dobry rok, skoro zacznę go od poznawania kolejnych przygód Jacka Reachera. Od dziś w sprzedaży jest najnowsza część jego przygód pod tytułem „Sprawa osobista”. Skorzystaliśmy z przedsprzedaży w jednej z ulubionych księgarni ebookowej i oto dziś wieczorem mam zamiar spotkać się z Jackiem Reacherem. Krzepiąco będzie poczytać jak silny facet rozdaje bęcki złym ludziom. Jakiś taki mam bojowy nastrój jak widzę.

To w ogóle będzie najwyraźniej dobry lekturowo rok bo od jego początku udało mi się przeczytać dwa dobre kryminały i zbiór opowiadań jednego z ulubionych autorów. Ten drugi kryminał to po „Sprawie Ewy Moreno”, o której pisałam nie tak dawno, „Wielbiciel” Charlotte Link. Już nie popełniłam osobnego wpisu na temat tej książki ale tu zaznaczam. Nie jest to jej szczytowe osiągnięcie, ale też wcale i nie najgorsza książka i cieszę się, że nie zraziwszy się narzekaniem w pewnych miejscach na tę książkę, jednak się na nią zdecydowałam kiedy promocja na jej książki była czas jakiś temu. Tak mi się widziało do teraz, że czytałam wszystkie wydane u nas książki Charlotte Link ale nie, sprawdziłam na biblionetce i nie czytałam jej książki „Czas burz”, zekranizowanej nawet, co widzę częściowo w Polsce i nawet Franciszek Pieczka wystąpił w tej ekranizacji.

Z innej beczki, to rozrasta się zdecydowanie moja kolekcja sów. W początku roku otrzymałam od P. bardzo ładny wisiorek, zawieszkę z łebkiem sowy właśnie. Muszę kiedyś policzyć moje sowy ale tak mi się widzi, że mam ich całkiem sporo (w tym sowę z bursztynu czy wosku).

Wczoraj zaszliśmy na spotkanie z panią dyrektor przedszkola, do którego rozważamy posłać Janeczka od września. Taką mam przynajmniej nadzieję, że plany nasze i zamierzenia się powiodą. Wszystkie spotkane tam osoby zrobiły na nas bardzo dobre wrażenie. Janeczek był uszczęśliwiony bo nie dość, że został poczęstowany dwoma ciasteczkami mordoklejkami, to jeszcze było tyle dzieci i jedna dziewczynka na wstepie pokazała nam język, więc same wspaniałości 🙂 Wiem, że z przedszkolem (podejściem dziecka do bycia tam, sama jestem przykładem niechęci do tej instytucji) bywa różnie ale przynajmniej można postarać się aby wybrać takie, które wszystkim nam się pod różnym kątem podoba, prawda? Wyszło na to, że wizytą w przedszkolu najbardziej przejęłam się ja, bo wróciłam z bólem głowy i zdecydowanym przebodźcowaniem 🙂 (Nie no, dobra, jeszcze pewne wcześniejsze sprawy na pewno na ów ból głowy wpływ miały).

 

 

„Siedem dobrych lat”. Etgar Keret.

Wydana w Wydawnictwie W.A.B. Warszawa (2014). Ebook.

Tytuł oryginału The Seven Good Years.
Przełożyły Agnieszka Maciejowska i Maja Lavergne.

To  zupełnie inny zbiór opowiadań, niż te, do których przyzwyczaił mnie Keret. I przyznaje, że początkowo trochę się na to na niego boczyłam ale to było wczoraj, kiedy dopiero „rozkręcałam się” z lekturą a dziś zupełnie inaczej do niej podeszłam. Po pierwsze, co trzeba pamiętać, pomimo, że cechuje je typowe dla Etgara Kereta poczucie humoru, co zwykle, jest to książka składająca się z biograficznych opowieści, wspomnień dedykowanych przez autora synowi. I jakby nie było, niby my jesteśmy czytelnikami tych opowiadań ale fakt faktem, że głównym odbiorcą jest nie kto inny a jego syn, Lew. Tak przynajmniej ja to czuję. W przedmowie do tych opowieści, autor wyjaśnia, że jest to właśnie próba , cytuję za nim samym „wyjaśnienia mojemu synowi w nie mniejszym stopniu niż sobie samemu, dlaczego tak trudno jest być człowiekiem i dlaczego, niech to diabli, ciągle warto podejmować ten wysiłek”.

Tak, jak napisałam, to nie jest typowy dla Kereta zbiór śmiesznostkowych opowiadań. Poczucie humoru Kereta, to zresztą jedno z tych absurdalnych poczuć humoru, które uwielbiam i to na szczęście jak najbardziej w książce występuje. Podobnie jak lekka ironia czy wyraźne przymrużenie oka w tych czy innych opowieściach. Ale do głosu dochodzi faktycznie Keret – ojciec. Keret, dla którego rodzina (ta szeroko pojęta) jest bardzo ważna. To Keret, który po raz kolejny wspomina chorobę i śmierć swojego Taty. To Keret, który czasem nie wie , co ma powiedzieć synowi, którego dzieciństwo przebiega w takich a nie innych niespokojnych czasach tam, gdzie przebiega. 
To w końcu Keret, który kłóci się z żoną ale na swój „Keretowski” sposób.

Wzrusza mnie ojciec Keret, który w taki sposób próbuje wyjaśnić otaczający jego dziecko świat jak również problem bycia człowiekiem, o którym sam pisze we wstępie. 

Etgar Keret, jak dawno nie, wraca do korzeni w tych właśnie opowiadaniach. Dawniej przeszłość rodziny pochodzącej z Polski była jedynie zaznaczona, teraz dowiadujemy się o niej sporo więcej. Mama Kereta przeczytawszy jego pierwszy zbiór opowiadań po polsku stwierdziła podobno, iż jest on nie pisarzem izraelskim a polskim na wygnaniu. 

Jak mówię, oczywiście, że w historiach ze zbioru tych opowiadań jest to poczucie humoru Kereta, które tak lubię , ale jest to jednak zdecydowanie inna książka niż te, do których autor mnie przyzwyczaił. Nie oceniam tego źle, myślę, że to chyba nawet dobrze, bo w jakiś sposób pokazuje jeszcze inną twarz samego autora. 

Moja ocena to 5.5 / 6. 

„Ciernista róża”. Charlotte Link.

Wydana w Wydawnictwie Sonia Draga. Katowice (2014). Ebook.
Przełożyła Ewa Spirydowicz.
Tytuł oryginału Die Rosenzuchterin.

Kolejny raz skorzystałam z promocji. Tym razem na jednej z ulubionych ebookowych księgarni czaiłam się na promocje książek z Wydawnictwa Sonia Draga bo wiedziałam, że wtedy będzie okazja upolować taniej książki jednej z ulubionych autorek i miałam rację:). 

Opis na stronie wydawnictwa niestety nie oddaje tego, co niesie ze sobą książka. A szkoda. Bo czytając opis wydawniczy ma się wrażenie, że w książce będzie więcej o kobiecej przyjaźni i dużo, dużo więcej kryminału. A otrzymujemy bardzo interesującą opowieść z historią w tle, trochę relacji między kobietami, które wzajemnie się sobie zwierzają i mało wątku kryminalnego. Który co prawda jest ale kompletnie nie stanowi istoty rzeczy tej książki. I bardzo dobrze.
Trochę mi się klimatem ta książka kojarzy z pierwszą książką Charlotte Link, którą czytałam czyli jej „Domem sióstr” ( o tyle, o ile pamiętam tamtą książkę, bo czytałam ją dość dawno temu).

Tu rzecz dzieje się współcześnie i w przeszłości podczas niemieckiej okupacji Wyspy Guernsey. Opowieść stanowiąca trzon książki czyli życie Beatrice, jednej z kilku bohaterek, podczas niemieckiej okupacji stanowiła dla mnie interesującą opowieść jako, że o okupacji niemieckiej tamtej części świata wiem niewiele a trzeba przyznać, że Link dobrze przygotowała się do opisania tematu. Co zapewne nie było dla niej łatwe z racji oczywistej, czyli, jest przecież Niemką. A mimo to nie uciekała od tematu, nie wybielała.
Bohaterek książki jest kilka, ale trzy kobiety są najbardziej istotne dla opowieści. Beatrice, Karin i Helene.

Mająca nieco ponad trzydzieści lat Karin do domu Beatrice trafia zupełnie przypadkiem gdy jedzie na wyspę załatwić nie do końca czyste interesy finansowe męża. Ponieważ pokój w hotelu przepada zbiegiem okoliczności otrzymuje możliwość zatrzymania się u Beatrice, która wynajmuje pokoje. Starsza pani, mająca około siedemdziesięciu lat Beatrice, co interesujące, mieszka z Helene. Niemką, którą mieszka na wyspie od czasów niemieckiej inwazji i okupacji. Ma koło osiemdziesiątki i wydaje się być miłą starszą panią. 
Jak się potem okaże, nie wszystko zawsze jest do końca takie jakie wydaje się na samym początku.

Karin (jak to typowe dla powieści Charlotte Link) ma problemy zarówno osobiste jak i w swoim małżeństwie. Po powrocie do Niemiec nawiązuje z Beatrice kontakt listowny i już tą drogą poznaje interesującą opowieść o życiu swojej wyspiarskiej gospodyni podczas IIWŚ.
Potem zaś trafia znów do domu Beatrice i tam już historie poznaje bezpośrednio z ust gospodyni.

Jak to u Link bywa, sporo tu historii, jak zwykle interesująco opisanej, dużo emocji i niemożności pogodzenia się z pewnymi sprawami. Jest też trochę wątków miłosnych bo to i opowieści o uczuciach podczas wojny i współczesnych zawirowań sercowych, które przypadły w udziale synowi Beatrice, Alanowi. W tym wszystkim pojawia się typowy dla autorki wątek tajemnic z przeszłości, które to tajemnice stopniowo jako czytelnik poznajemy wraz z bohaterami opowieści. No i wątek kryminalny, który jednak tym razem jest nie tak rozwinięty jak w klasycznych kryminalnych książkach Link.

Chociaż opis na stronie wydawnictwa mimo wszystko sugerował mi coś zupełnie innego niż przeczytałam, to właśnie ucieszyłam się, że nie był to kryminał. Otrzymałam za to interesującą opowieść, z gatunku tych, które dobrze poznawać siedząc wtulonym w ciepły koc i sącząc czy to ciepłą herbatę czy to kieliszek dobrego czerwonego wina. 

Mimo, że Link nie wnikała zbytnio w analizę psychologiczną swoich postaci, udało jej się stworzyć interesujący związek dwóch kobiet, ongiś wtłoczonych na siłę w ramy wspólnej relacji, kontaktów. Kobiet, które chcąc nie chcąc musiały stać się dla siebie kimś więcej niż tylko okupantem i okupowanym a poniekąd stały się dla siebie rodziną. Taką, którą jak to rodzina, nie wybieramy, z którą często mamy zupełnie inne zdanie na dany temat, ba, nawet się kłócimy ale która jest koło nas w różnych momentach naszego życia i której brak w chwili odejścia.  

Książkę czytało mi się bardzo dobrze, moja ocena to 5 / 6.

 

 

rzeczy, których uczysz się…

…będąc rodzicem.
Czas jakiś temu (dość dawno w sumie) pisałam tu o tym, że odkąd mamy w domu Janeczka zyskaliśmy szereg umiejętności, o których posiadanie byśmy się nigdy nie podejrzewali. I tak oto wzrosły nam talenty artystyczne wszelkiego rodzaju (w tym wokalne, rzecz jasna).
Jednakowoż wczoraj pokonała mnie żaba.
Żaba z origami, konkretnie rzecz ujmując. Fakt faktem, że wzorzec jaki dołączyli do książeczki o żabach, którą nabyliśmy dla Janeczka, nie był chyba idealny (myślę, że gdybym zobaczyła jak ktoś robi origamową żabę i mnie nauczył, to po prostu łatwo bym załapała) ale wynik był jeden. Częściowo zrobiona żaba, bez nadziei na lepsze jutro.

Tym, którzy zwątpili w optymistyczne zakończenie tej historii spieszę donieść, że się mylili:) Albowiem opowiastka ta posiada jak najbardziej pozytywny wydźwięk. Otóż, kiedy powróciłam z pokoju, do którego wynosiłam papier, z którego usiłowałam zmajstrować żabę, zastałam w rękach mojego Syna skotłowaną nieco papierową formę, tę samą, w którą ja z wysiłkiem próbowałam tchnąć może nie tyle ducha, co kształt żaby właśnie.
Kształt, który trzymał w rękach mój Syn był nieco nieostry, zwichrowany, można powiedzieć, była to figurka po przejściach, taka Picassowska rzec można. Ale Janeczek z dumą oznajmił mi, iż rzeczone dzieło jest ni mniej ni więcej ale żabą. Dla podkreślenia wagi sytuacji zakumkał nieco refleksyjnie.
Pomalowałam żabę kredką zieloną, namalowałam żabie oczy i żabie usta (czy żaba ma usta?:)). I zrozumiałam, że na szczęście, daleko jeszcze przed nami etap elektronicznych, drogich zabawek, o wyśrubowanych cenach, które „Mamo, ale ja to muszę mieć!”.
I że teraz liczy się najbardziej wspólnie spędzony czas i masa wyobraźni.
Czego sobie i Państwu życzę.

 

ps. Ta historia ma swój ciąg dalszy. Albowiem wczesnym przedpołudniem widziałam rozpłaszczone coś, co wczoraj stanowiło żabę, jak zostało cichaczem wciśnięte między oparcie kanapy a jej siedziszcze.