„Cuda na śniegu”. Joanna Szarańska.

Wydana w Książnicy. Poznań (2025). Ebook. 

Naczekałam się na nową książkę świąteczną jednej z moich ulubionych autorek, ale było warto. Jak zawsze, grupa ludzi, których połączy jakieś wydarzenie i miejsce, każdy ze swoimi sprawami, problemami i radościami. I jedno niezwykłe miejsce, pensjonat „Bajka”, który kiedyś w okresie Świąt Bożego Narodzenia zmieniał się w niezwykłe miejsce, w którym wolne pokoje na ten czas rezerwowało się w przeszłości z dwuletnim wyprzedzeniem. A teraz? Coś się skończyło. Jednak chyba nie do końca. Komuś bowiem bardzo zależy na tym, żeby w „Bajce” znów zagościła dawna, piękna atmosfera i radość… Kto zna książki Joanny Szarańskiej, ten wie, czego się mniej więcej spodziewać po ich treści. Tak zwanych „zwykłych ludzi” jako bohaterów, rozmaitych perypetii, jakie im towarzyszą. Poczucia humoru, które jest nieodzowną częścią książek Szarańskiej, ale również nienachalnie przemycanych mądrych refleksji. Jak wspomniałam, w małej miejscowości Cztery Mosty na południu Polski funkcjonuje pensjonat. Kiedy prowadziła go Małgorzata wraz z mężem Aleksandrem było to miejsce, jakbyśmy to określili, wręcz kultowe. Niestety, po śmierci żony Aleksander Śmieszek zamyka się w sobie i jak to się określa, traci serce do miejsca, w którym wraz z Gonią przeżyli najlepsze chwile swojego związku. I wydaje się, że pensjonat zostanie skazany na zapomnienie a odwiedzać go będą jedynie raczej przypadkowi i transferowi goście, gdy w lokalnej gazetce ukazuje się nietypowe ogłoszenie o tym, że właściciel „Bajki” poszukuje spadkobierców. Z różnych stron kraju kilkoro Śmieszków rusza w kierunku „Bajki” i to akurat tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. Niektórzy z bardzo silną determinacją zdobycia nietypowego spadku, inni nieco przypadkiem, w każdym razie przed Świętami zjawi się tam gromada kuzynostwa i mniej lub bardziej spokrewnionych osób. Czy „Bajce” przytrafi się druga szansa i pensjonat odzyska dawny blask i charm? Tego dowiecie się z lektury „Cudów na śniegu”. I oczywiście, że można zarzucić Joannie Szarańskiej, że napisała nam kolejną bajkę dla dorosłych. Ja odpieram ten zarzut tak: zła, smutnych i przybijających wydarzeń i wiadomości mamy dookoła wystarczająco wiele. Co w tym złego, że ktoś postanowi nam przekazać nieco pokrzepienia i radości i również co z tego, że ktoś, jak ja, lubi coś takiego przeczytać? Ja osobiście, o czym wiedzą wszyscy czytelnicy mojego blogu, jestem ogromną miłośniczką książek Joanny Szarańskiej a osobnym sentymentem (trochę też z powodów osobistych |) darzę właśnie książki świąteczne tej Autorki i stąd z wielką radością powiem, że i na tej się nie zawiodłam. Była jak wielki, pluszowy misiek, którego przytulasz i kiedy to w takiej chwili od razu robi ci się lżej na serduchu. Dodam, że w tym roku wyszła też przepięknie opracowana graficznie edycja „Cudów na śniegu”, z barwionymi brzegami i ładnie zaprojektowaną okładką. Projektem okładki zajęła się Natalia Twardy. Moja ocena tej książki nie jest z pewnością zaskoczeniem dla nikogo a jest to :
6 / 6.

„Śnieg przykryje”. Michał Śmielak.

  Wydana w Skarpie Warszawskiej. Warszawa (2025). Ebook.

Skorzystałam z kolejnej promocji i udało mi się nabyć najnowszy kryminał Michała Śmielaka. 

Jaka okazała się książka? Bardzo dobra, naprawdę. Ale strasznie ciężka, mroczna. Nie oglądałam „Domu dobrego”, o którym to filmie tyle ostatnio było słychać, ale naprawdę przez większość książki miałam wrażenie, że właśnie go oglądam. 

A pomysł rozpoczynający książkę jest świetny. Mamy dzień przed Wigilią 2024 roku i Ryszard, (woli jak nazywa się go Ryśkiem), wraca do domu z zakładu pracy. Wraca i ogólnie wypełniają go niedobre myśli. Rysiek ogólnie nie jest dobrym facetem, jest alkoholikiem przemocowcem i to widać w jego myślach i podejściu do świata i ludzi. No, ale tu zaraz Święta a on wieczorkiem pojedzie z synem do Lasu Ponurego, żeby tradycyjnie ukraść drzewko na świąteczny czas.

Mężczyzna dociera do domu i ma kolejny powód do złości, żona nie otwiera. Może wyszła po śledzie i karpia? Drzwi jednak po chwili się otwierają i Rysiek staje twarzą w twarz z żoną, którą widział osiem godzin temu, kiedy wychodził do zakładu a która wydaje się być oniemiała. 

I słusznie. Bo kiedy Rysiek jest przekonany, że ostatni raz widział się z Haliną parę godzin wstecz, zszokowana kobieta widzi przed sobą męża, który ostatni raz był w domu dzień przed Wigilią w roku 1999. Dwadzieścia pięć lat temu!

I od tej pory zaczyna się niesamowicie ciekawa. Akcja. Przede wszystkim zarówno czytelnicy, jak i lekarze, którzy czym prędzej mężczyzną się zajmują, zastanawiają się, co stało się te dwadzieścia pięć lat temu, że chłop z tej wyprawy po kradzioną choinkę nie wrócił, ale też a może przede wszystkim, co się z nim przez te ćwierć wieku właściwie działo. Dodatkowo mężczyzna nie pamięta niczego. Dla niego samego wciąż jest rok 1999, on sam ma trzydzieści pięć lat i właśnie ma wybierać się do Lasu Ponurego. 

„Śnieg przykryje” to bardzo dobry kryminał, jednak mam wrażenie, że dla mnie jego klimat był miejscami ogromnie ciężki, do tego stopnia, że czytałam tę książkę jedynie w ciągu dnia, a nie jak lubię, wieczorem, przed snem. Z chęcią robię teraz odwrót w kolejny kryminał Horsta. I podczytuję też ukochanych „Trzech panów w łódce, nie licząc psa”.

Myślę, że fani książek Śmielaka nie będą zawiedzeni, mimo tego ciężkiego klimatu. 

Moja ocena to 5 / 6. 

„W głębinie”. Will Dean.

Wydana w Domu Wydawniczym REBIS. Poznań (2024). 
Przełożył Radosław Kot. 
Tytuł oryginalny The Chamber.

Niniejszym wkleję tu to, co już napisałam o tej książce w pewnej grupie książkowej, najwyżej niewiele modyfikując.Ojej, ta książka niestety, to był dla mnie spory zawód. A liczyłam na dużo więcej. Bo chyba niewiele jest kryminałów dziejących się w faktycznej głębinie, w środowisku nurków głębinowych. Sześcioro z nich, pięciu mężczyzn i jedna kobieta, stawiają się w miejscu pracy. Część z nich zna się z poprzednich wyjazdów „za chlebem”. Robota jest ciężka, przez miesiąc siedzi się w ekstramałej przestrzeni, właściwie nie można się niemal obrócić, żeby nie nadziać się na kogoś, ale generalnie bardzo dobrze za tę pracę płacą. Niestety, już pierwszego dnia dochodzi do tragedii. Jeden z nurków zostaje znaleziony martwy. Trzeba będzie przerwać pracę i wrócić na górę. Jest jedno „ale”, dekompresja trwać będzie bardzo długo, kilkadziesiąt godzin, lub nawet więcej. Jednym słowem, parę dni. Po pierwszym tajemniczym zgonie niestety, ma miejsce następny.Niestety, fascynujący temat, czy raczej ciekawy zawód, miejsce, w którym dzieje się akcja nie zastąpi dreszczyku emocji i napięcia. Mnie ta książka niestety, w większości wynudziła 🙁 Szkoda. A potencjał był i to niemały, bo wiadomo, ciekawe miejsce akcji, zamknięta i bardzo nieliczna grupa podejrzanych. Niestety, jak już napisałam, ciekawe tło, czy nawet najbardziej fascynujące zajęcie przedstawione w książce nie zastąpi poczucia niepewności, emocji, które przecież w tego typu lekturze jest wręcz wymagane. Dodatkowo pojęcia nie mam, a bardzo liczyłam na to, że owo poczucie nie mienia pojęcia zostanie jednak wynagrodzone, jako motyw miał sprawca zbrodni. I nawet pewne sugestie na koniec dotyczące tego, czy słusznie wiemy, kto jest sprawcą całej tej tragedii, nie wynagrodzą mi tego, że zwyczajnie ta książka mnie nie wciągnęła tak, jak na to liczyłam. Nie czytało mi się „W głębinie” tak, że nie mogłam się od niej oderwać, a ten stan podczas czytania książki lubię najbardziej. Przeciwnie, porzucałam ją bez poczucia winy biorąc do rąk książki do recenzji, a dla mnie samej jest to już najlepszy dowód na to, że coś nie zagrało z lekturą. Nie wiem, może to jakiś jednostkowy przypadek, być może inni spędzili nad nią lepszy czas. Moja ocena to (i to z ręką na sercu, głównie za ciekawy temat pracy w zawodzie nurka głębinowego) :
4 / 6.
Ps. uzupełnienie. O tym, że temat może być fascynujący doskonale wiem, bo od pewnego czasu słucham bardzo ciekawego podcastu, w którym autor opowiada między innymi o nurkowaniu, w tym również takim, o którym mowa w „W głębinie” i nie mam pojęcia, jak bardzo można się starać, żeby nie zabrzmiało to ciekawie, a wynudziło. Podkreślam jednak, może to być jedynie moje indywidualne odczucie.

„Kapsuła”. Wojciech Wójcik.

 Wydana w Wydawnictwie ZYSK I S-KA. Poznań (2025).

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa.


Od pierwszej przeczytanej przeze mnie książki Wojciecha Wójcika, którą to był kryminał „Bilet dla zabójcy”, autor stał się jednym z moich ulubionych autorów kryminałów. 
Dlatego też oczekuję każdej nowej książki, która ukazuje się na naszym rynku wydawniczym. 

Wojciech Wójcik lubi osadzać akcję książek w różnych miejscach Polski, a tym razem akcja rozgrywa się głównie w Legionowie (mieście, w którym mieszka sam autor) i okolicach. 
Po czterdziestu latach funkcjonowania liceum im. Władysława Jagiełły szkoła postanawia zorganizować uroczystość jubileuszową połączoną z pokazaniem wydobytej z ziemi kapsuły czasu, którą zakopano w początku funkcjonowania szkoły. Prowadząca szkolną imprezę bibliotekarka Justyna Wysocka od początku ma złe przeczucia. Coś nie daje jej spokoju. Może fakt, że z kapsuły, w której zakopano wiele przedmiotów „ocalało” jedynie garstka a i tak mocno tknięta wilgocią. Są jakieś slajdy, ale też niewiele. Justyna miała zamiar zająć się ich solidną segregacją, ale trochę zbywa temat, powierzając młodzieży z trzeciej klasy zajęcie się tematem i oto efekt jest taki, że zgromadzeni na uroczystości uczniowie i włodarze miasta widzą zarówno zdjęcie byłych uczniów jako licealistów, ale również niepokojące zdjęcie kobiety, która jest na zdjęciu zupełnie bez ubrań, Początkowe śmieszki i rozbawienie ustępują miejsca nerwowości, wiadomo, jak zareagował na taki żarcik dyrektor szkoły (bo kadra akurat różnie, niektórych wręcz to rozbawiło). A potem jest już tylko gorzej. 

Nocą dochodzi do pożaru nowej części szkolnych budynków, w wyniku którego dochodzi do tragedii, ginie jeden z nauczycieli. Czy stoi za tym próba zdecydowania o swoim życiu przez tego, który zginął? czy też kryje się za tym coś więcej?

W „Kapsule” , co jest charakterystyczne dla stylu autora, dochodzi do paru równoległych śledztw. Tym razem śledztw osób prywatnych, bo o tych policyjnych właściwie wiemy niewiele, a kiedy się coś dowiadujemy, to właściwie na samym końcu książki. 

Jedno śledztwo prowadzi Justyna Wysocka, trochę obarczona poczuciem winy, że być może niedopilnowanie przez nią pokazu slajdów zaowocowało czymś więcej, a trochę zaniepokojona faktem zniknięcia nagle i to po pokazie slajdów właśnie jednej z uczennic. Wreszcie, osoba, która zginęła w pożarze nie była jej obca, a nawet kobieta starała się o to, by była nieco bliższa. 
Drugie śledztwo prowadzi Bartek z klasy trzeciej, której to uczniowie mieli pomóc przy przygotowaniach do imprezy. Bartek też niepokoi się zaginięciem koleżanki, Agnieszki, chociaż z powodów zgoła innych, niż bibliotekarka. Bartek bowiem był w koleżance zakochany i jej nagłe zniknięcie budzi w nim wiele niepokoju i wręcz obaw o to, co z dziewczyną mogło się stać. 
Trzecią osobą zaplątaną trochę przypadkiem w takie osobiste dochodzenie jest Mariusz, stróż i taka złota rączka szkoły, absolwent liceum i również bohater jednego z prezentowanych slajdów. On też, jak pisałam, początkowo nieco przypadkiem, ale zostaje wciągnięty w dziwne zdarzenia, jakie zaczynają się dziać. 

Akcja dzieje się wartko i wciąż dowiadujemy się o nowych tropach. Jak to u Wójcika, nazwisk jest sporo, ścieżki postaci z kart książki przecinały się zarówno w przeszłości, jak i obecnie i trzeba pilnować tych bohaterów i ich nazwisk, żeby się nie pogubić. Ja już jestem w tym wyćwiczona i nigdy nie żartuję, że do kryminałów tego autora podchodzę z notesem i robię zapiski. 

Ktoś mógłby wywnioskować po lekturze „Kapsuły”, że w przeszłości nie powinno się grzebać. Że właśnie, co pochowane, niech pochowane zostanie i po co do tego wracać. Jednak ostatecznie to właśnie zupełnie przeciwstawne stwierdzenie można z tej książki wyciągnąć. 
Stare grzechy jednak powinny zostać ukarane, a winni powinni jednak ponieść karę. I to nie tylko w imię tak zwanej sprawiedliwości społecznej.

Moja ocena „Kapsuły” to 6 / 6. 

„Czarownictwo dla zbłąkanych dziewcząt”. Grady Hendrix.

 Wydana w Wydawnictwie ZYSK I S-KA. Poznań (2025).

Przełożył Tomasz Bieroń.
Tytuł oryginalny Witchcraft for Wayward Girls.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa.

To moja druga książka autora po pierwszej, którą byłam zachwycona, a była to wydana również w tym Wydawnictwie książka nosząca tytuł „Jak sprzedać nawiedzony dom”. Zarówno ta pierwsza, jak i ta, o której teraz piszę, są horrorami ale sądzę, że obecnie proza autora zachwyca mnie niekoniecznie za obecność horroru i wątków paranormalnych w tych książkach, a za warstwę społeczno-obyczajową w nich zawartą. Mówiąc szczerze, jak dla mnie mogłoby w książkach Hendrixa nie być żadnego straszenia czymś niezrozumiałym. Opisywane przez niego realia są wystarczająco straszne. 

„Czarownictwo dla zbłąkanych dziewcząt” rozpoczyna się w momencie, gdy piętnastoletnia narratorka całej opowieści, Neva, jest wieziona przez ojca rodzinnym autem z Alabamy, gdzie mieszkała do tej pory aż na Florydę, gdzie panna Wellwood prowadzi (przejąwszy po zmarłym ojcu) dom dla nastolatek w ciąży. Jest rok 1970 i doprawdy, nie ma nadziei na to, że dowiedziawszy się o ciąży nastoletniej córki, rodzice usiądą z nią do stołu i na spokojnie omówią sytuację. W tamtych czasach rozwiązuje się „problem” w następujący sposób. Jeśli masz fart i końcówka ciąży córki przypada na okres wakacji, zawozisz ją do domu samotnej młodocianej matki, gdzie dziewczyna ma dotrwać do porodu. Wcześniej zrzeka się praw do dziecka, któremu załatwia się rodzinę adopcyjną. Brzmi jak bezduszny handel ludźmi? Cóż, w sumie wygląda na to, że czymś takim jest. Nieważne, że jest to załatwiane zgodnie z literą wówczas obowiązującego prawa. Według mnie brzmi strasznie i traumatycznie.
I takim też jest cały ten proceder. Dziewczęta trafiają w obce środowisko, gdzie wraz z innymi nieszczęśliwymi nastolatkami (dziećmi ciągle), oczekują na czas porodu i powrotu do domu. Podczas, gdy im odbiera się nawet dane osobowe (każdej z nich panna Woollwood nadaje odroślinne imię), ich rodzice mogą wreszcie odetchnąć, że córka nie przyniesie rodzinie wstydu. Obcym mówi się, że pojechała na dłuższe wakacje, pomaga chorej babci, zajmuje się nowonarodzonym dzieckiem jakiejś ciotki, ma długie wakacje na obozie teatralnym gdzieś tam. Najważniejsze to to, że nikt nie dowie się, że dziecko urodziło dziecko. 
Spytacie, gdzie w tym wszystkim są potencjalni tatusiowie? Och, pozbywają się problemu na równi z rodzicami dziewcząt. Młode przyszłe mamy zostają same ze swoimi zmartwieniami i sytuacją nie do odwrócenia i nieważne, że przez Stany Zjednoczone przeleciał już wiatr hippisowskiej wolności i wolnej miłości. Tam, gdzie to jest konieczne, młodość, miłość i wolność dostaje knebel raz na zawsze.  
Neva, w przytułku „ochrzczona” jako Fern, nawiązuje w nowym dla siebie miejscu znajomości i relacje z innymi oszołomionymi nagły zwrotem akcji życia, nastoletnimi mamami. 
I kiedy przydarza się im paru niezwykłe spotkanie z osobą podającą się za czarownicę, a sytuacja nabrzmiewa do bardzo poważnej, decydują się na nawiązanie współpracy z czarownicą, która jako jedyna traktuje ich problemy poważnie i usiłuje podać im jakieś rozwiązanie a przynajmniej-możliwości. 
Brzmi, jak możliwość poprawy sytuacji, która przydarzyła się w najbardziej odpowiednim momencie i niesie ze sobą szanse na powodzenie? Czy coś może pójść nie tak?

„Czarownictwo dla zbłąkanych dziewcząt” to książka, która, jak pisałam, pomimo, że ma elementy horroru, dla mnie jest jednak niezwykłym studium społeczeństwa amerykańskiego lat siedemdziesiątych, kiedy to w sytuacji, w jakiej znalazły się bohaterki, jedyna opcją wydawała się właśnie tak. Oddanie nieletniej do takiego przytułku, gdzie dziewczyna urodziła i skąd adopcyjni rodzice mogli odebrać dziecko. 
Po raz kolejny zachwyciłam się tym, jak Grady Hendrix pisze warstwę społeczno obyczajową, jak doskonale dawkuje nam, czytelnikom, emocje i jak ich nie nadużywa. Jak świetnie opisuje relacje między bohaterkami i jak prawdziwe wydają się ich postaci. To też nie wyciskacz łez a zbliżony do reportażu wręcz opis tamtych realiów. Jest to też książka mocno feministyczna, tu mężczyznom bardzo się „obrywa” ( i akurat treść nie poddaje nam ani trochę możliwości obrony tychże), ale mimo, że akcja rozgrywa się tak dawno temu, jej wydźwięk jest mocno współczesny. 

Osobiście zamierzam traktować tę książkę jako właśnie bardziej społeczno obyczajową, niż horror, ale sądzę, że to już jest coś, co każdy z czytelników może sobie dawkować indywidualnie. 

Na uwagę zasługuje też moim zdaniem ciekawa okładka książki, zaprojektowana przez Tobiasza Zyska, która stylistyką nawiązuje do pierwszej książki Hendrixa, o której wspominałam, czyli do „Jak sprzedać nawiedzony dom”. Podoba mi się to, że można je traktować jako zaczątek porządnie wydanej kolekcji książek tegoż autora. 

Moja ocena „Czarownictwa dla zbłąkanych dziewcząt” to 5.5 / 6. 

„Emilka na falach życia”. Lucy Maud Montgomery.

 Wydana w Krajowej Agencji Wydawniczej. Poznań (1990). 
Przełożyła Maria Rafałowicz-Radwanowa.
Tytuł oryginalny Emily’s Quest.

Ostatnia z serii o Emilce. Czy może powinnam napisać, Emilii, gdyż w momencie, gdy kończy się książka, Emilia jest już po dwudziestce. Pisałam o tym w poprzednich wpisach dotyczących dwóch pierwszych części serii, Emilka „odkryta” została przeze mnie po latach i o dziwo, czytała mi się o wiele lepiej od Ani / Anne (tak, są pewne zbieżne „motywy”  w obu tych cyklach). 

„Emilka na falach życia” podoba mi się relatywnie najmniej z całej serii, ale i tak jestem ogromnie zadowolona, że po nią sięgnęłam p tylu latach i że podoba mi się zdecydowanie bardziej, niż wtedy, gdy czytałam ją po raz pierwszy. Tym razem poznajemy losy Emilki już po zakończeniu przez nią edukacji i rozwój jej literackiej kariery włącznie z opublikowaniem przez wydawnictwo jej pierwszej książki. A jak układa się życie uczuciowe tej młodej dziewczyny a później kobiety? Nie jest nudno, to z pewnością. 

Cieszę się, że sięgnęłam po Emilkę. Nie pamiętałam zbyt wiele z czytania jej jako dziecko, ale to może i lepiej, bo podeszłam do książek bez jakichkolwiek oczekiwań. 

Moja ocena to 5 / 6. 

„Emilka dojrzewa”. Lucy Maud Montgomery.

 Wydana w Krajowej Agencji Wydawniczej. Poznań (1990).
Przełożyła Maria Rafałowicz-Radwanowa. 
Tytuł oryginalny Emily Climbs.

Druga część opowieści o Emily Byrd Starr za mną. Jak pamiętamy, dawniej starano się spolszczyć imiona i stąd Emilka a nie Emily, chociaż osobiście wolałabym właśnie Emily. Cóż.
Ta część podobała mi się jeszcze bardziej od pierwszej, która przecież bardzo mi podeszła!
Emilka po wielu perypetiach jednak może kontynuować naukę i czyni to. Jadą wraz z Ilzą, Perrym i Tadziem do szkoły w Shrewsbury, gdzie przez trzy lata Emilka mieszka u srogiej ciotki Ruth (zaskakująca postać, ciekawie ewoluuje wraz z upływem czasu i akcji książki). 
W tej części Emilka uczy się, poznaje nowe osoby, ale wciąż najwierniej trwa przy przyjaciołach z miejscowości, w której mieszka z krewnymi w Srebrnym Nowiu. Niestety, w czasie nauki ma zakaz pisania powieści, nad czym ogromnie ubolewa, ale udaje jej się i tak rozwijać swój talent literacki. 
No i ku mojej radości nie ma w tej części aż tak dużo Deana, wobec którego, jak zdążyliście się zorientować po pierwszej części, o której pisałam, żywię dużą dozę nieufności. 
Pod koniec części już widzimy, ku czemu to zmierza. Nie musimy obawiać się zauroczenia Emilki postacią Deana, w jej głowie bowiem, czy może raczej w sercu, jest Tadzio. Postać, którą autorka szykuje nam na wielkiego malarza, ciekawe więc mogłoby być połączenie takich dwóch artystycznych dusz.Ale jest to postać z niemałym rodzajem „bagażu” a mianowicie toksyczną matkę,która to dodatkowo żywi ogromną niechęć do Emilki, żeby nie określić jej uczuć względem dojrzewającej dziewczyny, dosadniej. 
Faktycznie, w tej części z dziewczynki Emilki staje się nasza bohaterka młodą dziewczyną Emilią. Ma jednak swoje pasje literackie i nieustannie wydaje się częściowo stąpać gdzieś wysoko w chmurach. Przyjemnie mi się tę część czytało a przede mną trzecia i ostatnia część, a mianowicie „Emilka na falach życia” i już zajrzałam na koniec, aby dowiedzieć się, z kim ostatecznie zwiąże się młoda kobieta. 

Tymczasem moja ocena tej części to 6 / 6. 

„Emilka ze Srebrnego Nowiu”. Lucy Maud Montgomery.

Wydana w Krajowej Agencji Wydawniczej. Poznań (1988). 
Przełożyła Maria Rafałowicz-Radwanowa.
Tytuł oryginalny Emily of New Moon.

Ogólnie, to wracam do książek przywiezionych z rodzinnego domu, tych, które stały na dziecięco-młodzieżowej półce.
Okazało się,że Emilkę czytałam raczej niewiele razy, być może raz jedyny? Nie wiem czemu, ale chyba wtedy mnie nie zachwyciła. Do teraz. Teraz okazuje się, że o ile Anne wolę tę z pierwszej części Anne / Ani, a reszta części podobała mi się mniej (wyjątkiem jest Rilla), to Emilka ujęła mnie o wiele bardziej, przynajmniej teraz.

Cała książka podobała mi się bardzo do momentu poznania przez dziewczynkę jej dalekiego krewnego, niejakiego Deana Priesta. No, może jestem „skażona” współczesnym spojrzeniem, złośliwi orzekną, że poprzewracało się w głowie od tego dobrobytu i dbania o dzieci pod kątem wiadomym, ale ta relacja niemal od początku zawiała w moją stronę totalnie czerwoną flagą. Co Wam będę ściemniać, wiem, że autorka na pewno nie pójdzie w tą stronę, ale to jak wprowadzenie to opisu groom…gu ,no… Wykropokowuję, bo a nuż komuś się nie spodoba, że ktoś się czepia. I proszę mi nie mówić, że nadinterpretuję, ostatnio spotkałam się z inną opinią dotyczącą zupełnie innej książki, gdzie ktoś pisał, że denerwuje go w literaturze nadmierna sek…zacja dzieci w literaturze i chociaż tam tego ja nie postrzegam absolutnie (mówię o książce, o której ktoś pisał taki zarzut), to tu mnie to zmroziło i nie, nie podoba mi się to, jakie teksty serwuje DWUNASTOLATCE dwudziestosześciolatek. Poprzestanę na swojej opinii, nie trzeba się ze mną zgadzać. To ogromna łycha dziegciu, którą wywlekam na wierzch tej beczki miodu, bo generalnie, to naprawdę mi się spodobała. No a tu w sumie pod koniec takie coś 😦
A tak było fajnie do tego momentu. Motyw osieroconej dziewczynki, tu-krewnej, która trafia pod opiekę sióstr matki, singielek, jak to dziś mawiamy, które są jak zły i dobry policjant, a my dobrze wiemy, że ta odgrywająca rolę tego złego, to dobra, poczciwa kobieta, tylko właśnie człowiek, a nie lukrowa figurka ustawiona na cieście do podziwiania.
Tym razem znów galeria postaci, dramaty i szczęścia, ale tak podane w formie dla mnie o wiele bardziej obecnie do strawienia, niż dalsze części Anne z Zielonych Szczytów, mimo, że nie narzekam na nie, tylko o dziwo, odkryłam, że historia Emilki teraz czyta mi się o wiele lepiej.
Przede mną dwie dalsze części opowieści o Emilce, już dojrzalszej i z nowymi doświadczeniami (oby dobrymi! nic a nic nie pamiętam z tych książek). Moja ocena (pomimo czepiania się i pewnych translatorskich potknięć) to 6 / 6.

„Stowarzyszenie umarłych poetów”. N. H. Kleinbaum.

 Wydana w DOMU WYDAWNICZYM REBIS. Poznań (2000).

Przełożył Paweł Laskowicz. 
Tytuł oryginalny Dead Poets Society.

Na parę książek, które okazują się, oczywiście w moim odczuciu, świetne, musi się niestetym trafić coś mniej porywającego. Nie, nie nazwę tego gniotem, w żadnym wypadku. Niemniej jednak muszę przyznać, że książka powstała na podstawie scenariusza filmowego (a tak jest napisane na okładce książki) niekoniecznie musi oznaczać sukces, nawet jeśli film takowym był. 
Stawiam żołędzie przeciw kasztanom, że wśrod czytelników mojego blogu większość zna „Stowarzyszenie umarłych poetów” ze świetną rolą Robina Williamsa. 
Tam postać charyzmatycznego i odgrywającego ważną rolę nauczyciela języka angielskiego w jednej z prestiżowych szkół średnich w Stanach Zjednoczonych ewidentnie zachwycała i sprawiała, że każdy z nas albo cieszył się,że w drodze swojej edukacji spotkał kogoś takiego albo żałował, że tak się nie stało. 
W książce rola Johna Keatinga, ongiś uczącego się w Akademii Weltona a obecnie nowego nauczyciela wspomnianego już przeze mnie języka angielskiego, jest zdecydowanie mniej zaznaczona. Spłaszczona i pozbawiona tego, co w filmie wydawało się jasne. Ten człowiek w filmie potrafił poruszyć młode umysły i wyrwać je ze skostniałych torów, w które wtłoczyli je właśni rodzice, aby  tym samym ich dzieci zrealizowały ambicje ich samych, którzy często nie mieli takich możliwości rozwoju. 
Niestety, w książce postać nauczyciela kompletnie nie zachwyca i nie czytelnik nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego właściwie grupa uczniów z jednej klasy daje się mu aż tak porwać, nie bacząc na konsekwencje swoich zachowań. Szczerze? Po co? Dlaczego? 

Nie powiem, że mnie nie ostrzegano, bo ostrzegała mnie przed lekturą Autorka blogu „100 stron na godzinę”, który to blog również polecam Waszej uwadze. Z drugiej strony, ponieważ dopiero co sama ze zdziwieniem odkryłam, że mam tę książkę na półce, chciałam zobaczyć, jak będzie mi się ją czytało. Niestety, z dużą dozą zawodu. 
Jeśli ktoś z Was chce jednak sam wyrobić sobie zdanie na temat tej książki powstałej na podstawie scenariusza filmowego, oczywiście niech to robi i chętnie poznałabym zdanie osoby, która się tego podejmie. 

Moja ocena to 3.5 / 6.

„Portret nocą malowany”. Mira Michałowska.

Wydana w Krajowej Agencji Wydawniczej. Warszawa (1984).

Może powinnam zmienić nazwę blogu na „lektury emerytów i rencistów”? Wszak od dłuższego czasu sporo książek, o których piszę na blogu, to książki sprzed baaaardzo dawna, żadne nowości (a szkoda, że niektóre z nich nie mają wznowień). 
Mój egzemplarz „Portretu nocą malowanego” to egzemplarz z dosłownie wysypującymi się karteczkami. Piszę karteczkami, bo sam rozmiar książki nie jest typowy. 13, 7 cm na 10 cm. Dodając do tego fakt, że w tamtych czasach jakość wydawanych książek pozostawiała wiele do życzenia plus to, że była to ongiś jedna z moich najulubieńszych książek, nie dziwi mnie to, że czytać ją trzeba ogromnie uważnie. A jest ona dla mnie dodatkowym skarbem z powodów osobistych, dostałam ją bowiem od bliskiej mi Osoby myślę, że z 39 lat temu. Kupiłyśmy ją współnie i odkąd ją przeczytałam, stała się ona dla mnie istotną książką. 
Tym bardziej byłam ciekawa, jak odbiorę ją teraz. A przypomniał mi o niej fakt, że właśnie co zobaczyłam, że została napisana i wydana (pozdrawiam znajomą z liceum) książka o Mirze Michałowskiej. Odkopałam ją więc z własnej półki i na chwilę zanurzyłam się w opowieść o Małgorzacie Kocel. Kiedy poznajemy narratorkę, bo „Portret nocą malowany” to monolog Małgorzaty, ma ona czternaście lat, ale w swojej opowieści cofa się o cztery lata, kiedy to zaczyna się akcja książki. 
Mama Małgorzaty to świetna lekarka, pediatra, ojciec aktor grający raczej drugoplanowe role. Dziewczyna jest jedynaczką i w momencie, do którego się cofa, czuje się bardzo ponuro. Samotnie i jakby zapomniana przez rodziców, czy raczej niezauważana tak, jakby tego oczekiwała. Trudno powiedzieć, czy jej odczucia są aż tak naprawdę właściwe. Mam wrażenie, że jest to dziewczyna, której przytrafiło się po prostu o tyle „gorzej”, jeśli chodzi o rówieśników, że oboje jej rodzice pracują w mocno nienormatywnym trybie czasowym i zwyczajnie, często jest ona sama w domu i ze swoimi myślami. Swoją drogą, co za czasy, dziesięciolatka zostawiona sama w domu i zmuszona do tego, aby ogarnąć się sama i z lekcjami i z kolacją i z nastawieniem sobie budzika. I najwyraźniej daje sobie z tym radę, gdyż jest chyba osobą „zadaniową”, ale jedynie na polu działań, że tak powiem, dosłownych, fizycznych. Jej nastrój w tym wszystkim jednak pozostawia wiele do życzenia i Małgorzata najprawdopodobniej aby nie dać się pochłonąć mrokowi i nastrojowi, który zaczyna dominować, pewnego zimowego wieczoru, czy wręcz już nocy, stwarza sobie przyjaciółkę. Wiem, wymyślony przyjaciel to raczej domena innego wieku i etapu rozwoju dziecka, ale kto jej zabroni? I tak oto „rodzi się” Lila. Równolatka stanowiąca przeciwieństwo Małgorzaty i najprawdopodobniej po prostu wyobrażenie tego, jak sama chciałaby wyglądać i jak być postrzegana. Po skończeniu książki wiemy oczywiście, że to nic innego, jak wydobycie z postaci tego, co zawsze w niej było, jakiejś części charakteru, której nie potrafiła do pojawienia się Lili, uruchomić, ale w pierwszym momencie po prostu się ona w życiu bohaterki zjawia i to życie wywraca do góry nogami. Ale o dziwo, jest to wywrót pozytywny. 
To dzięki Lili Małgorzata zacznie się bardziej kontaktować z dziećmi z własnej klasy, z którymi do tej pory miała kontakty raczej chłodne, to dzięki Lili zacznie się przepoczwarzać z osoby zamkniętej w sobie i cichej w duszę towarzystwa nie tylko na zimowym obozie, ale już również po powrocie z niego. Małgorzata odkrywa w sobie to, czego najwyraźniej do tej pory sobie nie uświadamiała. 
Również zupełnie inaczej zaczyna patrzeć na własnych rodziców. Na zabieganą mamę, która pędzi od szpitala, w którym pracuje, do domu lub na dyżury w przychodni, na tatę, który wydaje się być silny i pełen werwy i pogodzony ze swoim losem grającego wiecznie „drugoplanowe role” a być może nie do końca tak do tego podchodzącego. 

Ogólnie to dziwię się niskiej ocenie „Portretu nocą malowanego” w pewnym miejscu około książkowym, bo po powrocie na nowo się nią zachwycam i doceniam, wciągnęła mnie niesamowicie i naprawdę nie dziwię się, że kiedyś ją uwielbiałam. Natomiast jako dorosła już osoba mam do niej pewne zastrzeżenia. A mianowicie – nie, nie kupuję tego, że Małgorzata ma dziesięć lat, kiedy zaczyna się akcja książki i nawet nie kupuję tej czternastolatki, jaką się stała. Wydaje mi się, że tu się autorce trochę noga powinęła, to znaczy chciała stworzyć wyimaginowaną postać czy alter ego, ale wiekowo pasowało to jej do tak małego w sumie dziecka, ale język Małgorzaty, jej zachowanie, spojrzenie na świat, to wszystko według mnie, oczywiście, zupełnie nie pasuje do dziesięciolatki a nawet osoby starszej tak, jak to jest w końcu książki. Według mnie mentalność jest mentalnością osoby starszej. 

Zaskakująco dobrze wraca mi się do tych książek, które czytywałam w dzieciństwie i wczesnym wieku nastoletnim. 
Szkoda, o czym wielokrotnie pisałam, że część z nich nie ma wznowień. Może jednak taki „Portret…” doczeka się go, skoro właśnie o autorce tegoż ukazała się książka? 

Moja ocena nie zaskoczy stałych czytelników blogu. Jest nią bowiem 6 / 6.