„Bardzo długie popołudnie”. Inga Vesper.

 Wydana w Wydawnictwie Słowne. Warszawa (2021).

Przełożył Jacek Żuławnik.

Tytuł oryginalny The long, long afternoon. 

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa.

Kalifornia, rok 1959, piękna dzielnica bogatych i , co ważne w tej książce, białych mieszkańców tego stanu. W Sunnylakes wszystko jest na swoim miejscu, zamożne rodziny mieszkają w sporych willach otoczonych wypielęgnowanymi trawnikami. Swój czas spędzają jak większość dobrze sytuowanych obywateli tamtych czasów, panowie w biurach, w których zarabiają na chleb dla rodziny, panie w domu, gdzie krzątają się po pięknych wnętrzach wychowując swoje idealne dzieciaczki. Domy świecą czystością gdyż większość z nich ma pomoc domową, najczęściej są to dziewczęta z uboższych dzielnic, najprawdopodobniej wszystkie one są Afroamerykankami. Oczywiście, w czasach, w których dzieje się akcja tego kryminału, bo tak, kryminał to jest, nikt nie używa tego typu wyrażenia a po prostu obraźliwych. 

Ruby Wright mieszka w dzielnicy zamieszkiwanej przez czarną i latynoską ludność Kalifornii. Ciężko pracuje przy sprzątaniu willi w domach białych w Sunnylakes. Ruby nie jest osobą, która poprzestaje na podstawach. Nie. Dziewczyna ma ambicje a największą to kontynuacja nauki na studiach gdyż dziewczyna chce zostać nauczycielką nauk ścisłych. Ma potencjał, jest mądra i pracowita. Niestety, nie posiada jednego. Pieniędzy. Zaciska jednak zęby i pracuje chociaż wielokrotnie jej praca to czysty wyzysk dziewczyny przez białe bogate mieszkanki dzielnicy Sunnylakes. Jednak nie wszystkie jej pracodawczynie są bezlitosne i niedobre dla niej. Jest bowiem przemiła młoda pani Joyce Haney, która nie tylko płaci uczciwie za pracę dziewczyny ale jest dla niej grzeczna, traktuje ją z szacunkiem i nawet prowadzi z nią rozmowy na tematy inne niż te co i w jakiej kolejności sprzątnąć. Joyce Haney nie jest jednak typową panią domu. Uczestniczy w spotkaniach Komitetu na rzecz Rozwoju Kobiet ale nie do końca wydaje się tam chyba pasować. Zajęta dwójką córek, niby mająca te same obowiązki co reszta zamożnych mieszkanek dzielnicy, wydaje się żyć jakoś „pomiędzy”. Nie zauważa tego jednak jej mąż, Frank Haney. 

Pewnego upalnego dnia, spocona i zmęczona dłuższą niż zwykle drogą autobusem do pracy Ruby dociera do domu sąsiadki Haneyów a następnie rusza do nich samych aby zająć się swoimi zwykłymi porządkami w ich domu. Na miejscu zastaje zaskoczoną starszą córkę państwa Haney, Barbarę stojącą na zewnątrz, w środku willi zaś płaczącą drugą córkę pary, a co gorsza, nie zastaje w niej pani domu, Joyce Haney. W kuchni jednak widzi coś, co powoduje, że mimo, że dopiero co było jej gorąco, czuje lodowate zimno. Na podłodze widnieje plama krwi. 

Szybko okazuje się, że Joyce nie ma w domu a przybyła na miejsce Policja wyznacza na śledczego w sprawie zniknięcia z domu Joyce Haney, nowoprzybyłego z Nowego Jorku detektywa, który nazywa się Michael Blanke. 

To Mick zanurzy się w niby to idealny świat jak z obrazka mieszkańców dzielnicy, w którym wiele wydaje się czymś, czym nie jest za to wiele chciałoby być czymś zupełnie innym niż jest. Świat pozorów i ułudy. Koniec lat pięćdziesiątych to lata niełatwe. Dotychczasowy porządek, w którym wzrastało pokolenie Blanke’a zaczyna mocno się chwiać. Do głosu dochodzą do tej pory dyskryminowani ze względu na swoje pochodzenie obywatele Stanów Zjednoczonych. Generalnie nie wszędzie i nie zawsze jest spokojnie bo do tej pory tłamszeni i lekceważeni mieszkańcy kraju zaczynają mieć tego dość. Z drugiej strony nawet ci pełnoprawni i w żaden sposób nie prześladowani przez nikogo zaczynają rozważać swoją sytuację a nie wszyscy chcą zgadzać się z tym, co jest im narzucane. Stąd i popularność spotkań pań domu tego typu jak te wymienione w książce czyli Komitetu na rzecz Rozwoju Kobiet. Które to spotkania również budzą wiele emocji wśród niektórych.

Mick Blanke zacznie więc dochodzenie, co tak naprawdę stało się pewnego upalnego popołudnia w wypielęgnowanym i ślicznym domku. I co tak naprawdę stało się z błękitnooką Joyce Haney, która zniknęła i rozpłynęła się jak we mgle, zostawiając z własnej woli bądź co gorsza, nie, dwie malutkie córeczki i zrozpaczonego męża. Śledczy jednak szybko zorientuje się, że aby mieć pełen wgląd w sytuacją a przynajmniej jakiekolwiek jej rozjaśnienie, musi skorzystać z pomocy Ruby Wright. I chociaż on sam zachowuje się w porządku i nie jest w żaden sposób niestosowny w stosunku do młodej kobiety, musi jednak zdobyć coś, co nie jest proste, a mianowicie zaufanie pomocy domowej. Bo tak naprawdę jeśli ktoś może znać prawdę o tym, co dzieje się wewnątrz tych domostw, to osoba, której pracodawcy nie zauważają niemal nigdy (zapewne jedynie w chwili wręczania jej banknotu na koniec dnia pracy) a która wbrew pozorom ma na karku bardzo mądrą głowę. 

Roby rozpoczyna więc współpracę z detektywem, co wcale nie spotyka się z pochwałą ani jego przełożonych ani jej bliskich. 

Podobała mi się zarówno intryga kryminalna przedstawiona w tej książce jak i problemy, które pojawiły się w treści. Rasizm, nierówności społeczne, niesprawiedliwości wynikające jedynie z faktu takiego a nie innego pochodzenia obywateli, ale również powolne ocknięcie się kobiet, które zaczynają powoli rozumieć, że jak najbardziej mają prawo do tego aby nie być jedynie śliczną ozdobą męża na jego firmowej kolacji ale jak najbardziej powinny spełniać się zawodowo i społecznie. 

Kiedy sięgałam po tę książkę ,nie ukrywam, byłam nieco nastawiona negatywnie przez niezbyt pochlebną recenzję jaką przeczytałam w jednym miejscu. Ale, co zawsze podkreślam, warto jest w takim przypadku sięgnąć po coś samemu i właśnie samemu wyrobić swoje zdanie na temat książki. I jak najbardziej cieszę się, że sięgnęłam po ten właśnie tytuł bo zwyczajnie miałam dobry kawałek rozrywki a przy tym akcja książki rozgrywała się w stanie, w którym działa się poprzednia książka (też kryminał) jaki czytałam więc jest to dość zabawny zbieg okoliczności.  Nie nazwałabym jej politycznym sztandarem ale kawałkiem niezłej prozy kryminalnej poruszającej ważne tematy. 

Moja ocena tej książki to 5 / 6. 

„Dwa rodzaje prawdy”. Michael Connelly.

 Wydana w Wydawnictwie Sonia Draga. Katowice (2020). Ebook.

Przełożył Przemysław Hejmej. 
Tytuł oryginału Two Kinds of Truth.

Można powiedzieć, że książkę znałam zanim zaczęłam ją czytać bowiem jakiś czas temu obejrzeliśmy wspaniale zrealizowany serial o detektywie Hieronimie Boschu, w którym to serialu ta część była ekranizowana w jednym z sezonów. Ale , co ciekawe, wcale nie przeszkodziło mi to w odbiorze lektury. 

To książka ze sporą ilością wątków i powiązań, warto więc czytać ją uważnie. 
Zaczyna się w chwili gdy Bosch od trzech lat jest już na emeryturze ale nie spoczął na laurach, wciąż działa. Pracuje w małym komisariacie w San Fernando, gdzie zatrudnia się przy rozpracowywaniu spraw „zamrożonych” a jedną ze spraw, którą ma się zająć jest sprawa zniknięcia Esmeraldy Tavares. 

W tej chwili zjawia się u niego była partnerka w pracy , nie w życiu, Lucia Soto wraz z zastępcą prokuratora i niesie Boschowi złe wieści. Otóż bowiem okazuje się, że w 1987 kiedy to udało się Boschowi doprowadzić do zamknięcia w celi śmierci mordercy młodej Danielle Skyler, Prestona Bordersa, mogło dojść do sfałszowania dowodów. Bosch wie, że ani on ani jego ówczesny partner, który już nie żyje, nie podrzucili wisiorka z konikiem morskim, który znaleźli u mordercy w skrytce ale media, prokurator, no i żądni sensacji ludzie mogą się z nim nie zgodzić. Tym bardziej niestety, że zastępca prokuratora dysponuje bezsprzecznymi wydaje się, dowodami na to, że w 1987 roku skazano niewinnego człowieka. Mordercą młodej aktorki ma być bowiem nie Preston a nieżyjący już seryjny gwałciciel o nazwisku Olmer. Bosch czuje się jak w matni bo wie oczywiście, że nie manipulował przy dowodach a jednak zostanie mu to przedstawione. 
Mało jednak ma czasu na jakiekolwiek myślenie bowiem w dniu wizyty Soto z towarzyszami, w aptece nieopodal zostają zastrzeleni ojciec i syn prowadzący aptekę. Tym samym Bosch rozpoczyna pracę pod przykrywką i zostaje przez chwilę wchłonięty w obrzydliwy proceder handlu opioidami . Jednocześnie musi zadbać o to aby sąd nie wypuścił przypadkiem na wolność Bordersa, co do winy którego Bosch nie ma nawet cienia wątpliwości a który to w przypadku uniewinnienia mógłby dostać jeszcze ogromne odszkodowanie. 

W tej części opowieści o Boschu po raz kolejny widać jak bardzo w tym mocno starszym już w tej części mężczyźnie „siedzi” jego dzieciństwo, żal za utraconą, zamordowaną mamą i niemożność zrozumienia tego, że gdy jedna osoba po śmierci dziecka nie jest w stanie się podźwignąć, dla innej los dziecka i to co się z nim stanie, nie jest aż tak ważny. 
Plus, po raz kolejny pokazane jest jak nierówno los , życie, inni ludzie traktują tych, którym w życiu nieco mniej dobrze się powiodło. Jednym słowem, nie opływasz w bogactwo, nie licz na to, że ktoś się przejmie twoimi zmartwieniami czy problemami. 

W tej części ogromnie podobała mi się cała akcja pod przykrywką , w której Bosch brał udział. Przejmująco zostało pokazane jak ludzie wykorzystują słabość czy wręcz ból osób w celu osiągnięcia celu i wzbogaceniu się na czyjejś tragedii. 

Nieustająco kibicuję Boschowi w jego poczynaniach jak również żywię do tej postaci ogromną sympatię właśnie za tę wewnętrzną i wieczną niezgodę na niesprawiedliwości rządzące światem, za niezgodę na „cieniowanie” prawdy i za to, że walczy z tym chociaż ma świadomość, że często jest na straconej pozycji. 

Moja ocena tej części opowieści o Hieronimie Boschu to 6 / 6. 

Rocznica.

 Dziesięć lat temu Odeszła od nas Emilka a dla mnie co za tym idzie, ostatecznie zamknął się etap jak to nazywam „pierwszego życia”. 
To już dziesięć lat a mnie wciąż wydaje się,że jednak dopiero co. 
Czas nie leczy ran, oczywiście ale jednak jego upływ nieco zmienia ból jaki jest w człowieku po takiej stracie. 
No i , co zawsze podkreślam, cudownie, że na świecie pojawił się Jaś. Bez Niego nasze życie naprawdę byłoby o wiele, wiele inne, na pewno smutniejsze. 

Pomyślcie dzisiaj proszę o Emilce, małej, kochanej Dziewczynce, mojej dzielniej Wojowniczce. 

serialowo…

 Pomyślałam sobie, że dawno nie pisałam na blogu o filmach a raczej, jak w tytule postu, o serialach. 

A chętnie polecam Wam dwa, które oglądaliśmy ostatnio i które na tyle nam się spodobały, że chętnie je Wam polecę. 
Jako, że nie mamy Netflixa (tak, na świecie istnieją tacy ludzie 😛 ), bazuję na tym, co opłacamy czyli HBO GO i Amazon Prime Video. Na Amazon Prime ostatnio , trochę przypadkiem zresztą, obejrzeliśmy serial „Modern Love”. 
Powstał on na podstawie listów czytelników „The New York Times” i każdy z odcinków ( o ile się nie mylę, ośmiu ale nie chcę teraz skłamać ) opowiada osobną opowieść, które to opowieści na samym końcu znajdą małą, spinającą je klamerkę bo nawet nie klamrę. Mnie się ten serial bardzo podobał chociaż czytałam zarzuty w Internecie, że jest on za słodki, za gładki i za ładny i że nie podnosi prawdziwych problemów współczesnego życia i ludzi. Nie wiem, mnie się wydaje, że jeśli to były listy czytelników o ich miłości , które ktoś potem wybrał, to trudno jest zarzucać tym ludziom kłamstwo i brak dramatyzmu. Najwyraźniej tęskniąca za zmarłym mężem pani w poważnym wieku, która to zakochała się w nim w owym wieku będąc wydała się komuś za nudna, za zwyczajna, nie wiem w sumie za jaka. Może to, że opisuje, że tęskni i że kochali się już jako ludzie starsi a nie nastolatki z motylami w brzuchu nie wystarczyło. Może teraz faktycznie wszystko jest na sprzedaż i należy epatować skrajnie każdą emocją , bo takie zwykłe, codzienne opowieści o miłości, która może się zdarzać bez dramatów i nie wiadomo jakich fajerwerków, nie wystarczy. Mnie wystarczyło. Tak więc tak, mnie „Modern Love” bardzo się podobał i chociaż moim ulubionym odcinkiem okazał się pierwszy, otwierający serial, to w każdym znalazłam coś co mnie rozbawiło, wzruszyło, przyniosło pokrzepienie lub nadzieję. Moja ocena to 6 /6.

Jeśli jednak dla kogoś „Modern Love” jest za słodkim ulepkiem, w którym nie odnalazł prawdziwego życia, zapraszam go na norweską Północ, a konkretnie do obejrzenia serialu „Witamy na odludziu” (tytuł oryginalny „Welcome to Utmark”), który jest na HBO GO. O, tu słodu i miodu w nadmiarze nie znajdziemy, o nie ! Znajdziemy natomiast bardzo dobrze nakręcone osiem odcinków o życiu paru osób w jednej z mniejszych norweskich miejscowości. Miejscu, w którym słońca chyba często się nie widuje, w którym każdy ma ogromny bagaż problemów (co bardziej okrutne w sądach jednostki stwierdziłyby, że w Utmark zamieszkują przegrywy ). Natomiast muszę Wam napisać, że dawno nie widzieliśmy czegoś, co aż tak nam się podobało. Według mnie „Witamy na odludziu” pokazuje świetnie życie takim, jakie jest. Z jego lepszym i gorszymi stronami. Z tym, że czasem potrafimy opuścić toksyczną rodzinę a czasem wpadamy jak śliwka w kompot. Że niektóre kobiety są silniejsze a inne nieco mniej. Że nałogi to nie problem jedynie „innych”. To, co z kolei a propos tego serialu wyczytałam, co mnie rozbawiło, to porównanie „Witamy na odludziu” z „Przystankiem Alaska”, tylko że w norweskiej wersji. No więc nie, seriale te nie mają ze sobą żadnej wspólnej (przypominam, że piszę o własnych odczuciach 🙂 ) oprócz tego, że akcja obu dzieje się w bardzo małych miejscowościach z gatunku „wszyscy znają wszystkich”. Nie jest to serial delikatny, nie pokazujący brudów i brzydkich stron życia ale też w genialny sposób pokazuje życie takim, jakie często jest. Nawet widoki nie są zachwycające, na ogół przybijają (mnie 🙂 ) ale o dziwo, ja, która zdecydowanie wolę w filmach pogodność i weselsze strony życia, jestem tym serialem zachwycona. Genialnie zagrany, każda postać zagrana tak prawdziwie, że aż czasem ciarki chodzą po plecach. Oglądając go zżymałam się nad postawą niektórych dorosłych, ubolewałam nad losem dziecka, śmiałam podczas niektórych wydarzeń ale i zdarzyło mi się mocno wzruszyć. I , co ciekawe, nie ma tu tak hojnie polewanego w niektórych filmach lukru a pomimo tego okazuje się, że serial jest o wiele bardziej wiarygodny chociaż nie ukrywam, czasem potrafił mnie przybić swoją dosłownością. Czytałam o tym serialu, wywiady z osobami odgrywającymi poszczególne role pokazuje, że na planie panowała świetna atmosfera i muszę powiedzieć, że tę atmosferę odczuwa się podczas oglądania „Witamy na odludziu”. 
Moja ocena to 6 / 6. 

„Wiatr”. Josef Karika.

 Wydana w Wydawnictwie Stara Szkoła. Wołów (2021).

Przełożył Mirosław Śmigielski. 
Tytuł oryginalny Smrst.

Dzisiaj będę trochę narzekała. 🙂 
Wiele sobie narobiłam apetytu w związku z kolejnym horrorem Słowaka Josefa Kariki, który ukazał się na naszym rynku wydawniczym (horror, nie Josef Karika 🙂 ). 
Bo, co dobrze wiedzą ci, którzy regularnie czytają mój blog, lubię dobry horror czy ogólnie po prostu książki grozy. Takie klasyczne właśnie. I początkowo „Wiatr” taką dobrą książką grozy był. Jednak teoria, która została wykuta pod jej koniec i samo zakończenie sprawiła, że całość nie podobała mi się aż tak jak spodziewałam się, że spodoba mi się na początku książki. Tak więc ogólnie czuję się jednak nieco zawiedziona 😦 
A szkoda, bo naczekałam się na najnowszą książkę jednego z ulubionych autorów.

Zaczyna się jednak obiecująco. Narrator, którego imienia nie poznajemy , to księgowy, który wracając pewnej soboty od jednego z klientów , zatrzymuje się na leśnym parkingu. Jednym z wielu, jakie mijamy podczas podróży przez każdy kraj. Na owym parkingu znajduje kamerę samochodową. Nasz bohater to człowiek uczciwy. Nigdy się nie połasił na nic co do niego nie należy i w sumie zabierając z parkingu tę kamerę nie myśli o jej zatrzymaniu a przynajmniej tak sobie wmawia. Wpada na pomysł, że być może uda mu się namierzyć właściciela kamery oglądając nagrany przez kamerę materiał. Jednak jest to najgorszy z możliwych pomysłów na jakie wpada albowiem od obejrzenia tego filmu nic już w życiu mężczyzny nie będzie takie same. Może zapomnieć o spokoju i stabilizacji jaką do tej pory mógł odczuwać. 

Obejrzany film jest dość dziwny i budzi niepokój. Widać na nim powrót z ryb dwóch mężczyzn, z których kamera uchwyciła obraz tylko jednego z nich. Podróż odbywa się w czasie wietrznej pogody więc logiczne, że z ryb nici. Początkowo ruch drogowy odbywa się zwyczajnie, na nagraniu widać to, co zawsze w takich nagraniach, nawet idącą drogą staruszkę w czerni, potem jednak nagle, bez żadnego jasnego powodu w kierującego autem coś jakby wstępuje. Rozpoczyna się szaleńczy rajd po okolicznych drogach. Nagranie nie daje żadnej odpowiedzi  a raczej powoduje wiele pytań, co się stało, że dwóch mężczyzn ruszyło w przedziwną podróż, która zresztą nie zakończyła się szczęśliwie. 

Narrator korzysta z pomocy dwóch osób, przyjaciółki z podstawówki, Niny i jej partnera, policjanta Gabriela. Ale wcześniej rusza sam śladem z nagrania kamery. Nic mu to jednak nie daje, dlatego też potrzebuje bardziej zaawansowanej pomocy, stąd też nie bez znaczenia jest fakt, że policjant ma wgląd w dane, do których przeciętny człowiek zajrzeć nie może. Okazuje się, że w tamtych rejonach, na granicach dwóch powiatów dochodzi do ogromnej ilości śmiertelnych wypadków drogowych. Niewyjaśnionych i tajemniczych. 

Trójka bohaterów rozpoczyna prywatne śledztwo, które prowadzi ich nawet do jednej z ocalałych z takiego niewyjaśnionego wypadku osoby, byłego aktora, który w wypadku stracił bliskich. 

I w sumie do momentu spotkania z uczestnikiem owego wypadku, „Wiatr” jest klasycznym horrorem. Pojawia się dziwna postać staruszki w czerni, która mignęła na nagraniu wracających z ryb mężczyzn. Kim jest owa postać i dlaczego wydaje się, że to ona zapowiada nadciągające nieszczęście? 

Do tej pory książka bardzo mnie wciągnęła a poziom grozy był dokładnie taki jak lubię. Jak to u Kariki, który nie bierze jeńców. Jak coś ma pójść źle , to pójdzie źle. Nawet dwa razy gorzej niż może pójść źle. Od początku wiadomo, w tej opowieści happy endów nie będzie. Jednak nie wciągnęła mnie teoria, która ma wyjaśniać to, kim czy może czym jest owa staruszka w czerni, która pojawia się idąc wzdłuż drogi w tamtych okolicach. Zawsze w czerni, zawsze w tamtych stronach, zawsze w czasie wietrznej pogody. Wykorzystanie ludowych strachów i legend zawsze w cenie. Niestety, dalej autor ustami ocalałego z wypadku byłego aktora, podaje nam teorię, która mnie akurat nie przekonała, nie spowodowała, że pomyślałam „O, tak, to dobre wyjaśnienie”. No, nie i już. Jak dla mnie była ona zbyt wyśrubowana, nazbyt skomplikowana. Może dla miłośników filozofii jest ona ciekawa, nie mówię, że nie. Do mnie nie przemówiła i spowodowała, że nieco mnie znużyła końcówka tej książki a szkoda. 
Bo całość świetna. Jak to u Kariki, doskonale pokazuje narastające wciągnięcie bohaterów we wspólną sprawę, narastające też szaleństwo postaci. W pewnej chwili nie wiemy do końca, kto właściwie oszalał. Narrator? Jego przyjaciele ? Nikt ? Widać, że zło zdarzyło się nieco przypadkiem ale każdy, kto zostanie wciągnięty w jego spiralę, wpada w jego zaklęty krąg i koniec, nie ma zmiłuj. Już nic nie zdarzy się dobrze. 

No więc tak, ogólnie do pewnego momentu czytało mi się „Wiatr” bardzo dobrze bo lubię takie mroczne klimaty, strachy pobrane z podań ludowych itd, wykorzystanie naszych ludzkich lęków. Niemniej jednak skomplikowana teoria na końcu książki znużyła mnie i powoduje, że nieco obniżam jej ocenę. Ale, co zawsze podkreślam, sądzę, że każdy powinien przekonać się sam co o tym sądzi. Może innemu czytelnikowi takie wyjaśnienie sprawy się spodoba. 

Moja ocena to 4.5 / 6. 

„Obudzę się na Shibui”. Anna Cima.

 Wydana w Wydawnictwie Dowody Na Istnienie. Warszawa (2020). Ebook. 

Przełożył Krzysztof Wołosiuk. 
Tytuł oryginału Probudim se na Sibuji. 

Bardzo niezwykła książka, która praktycznie jest trzema książkami w jednej. Jedna to pamiętnik nieco egzaltowanej nastolatki, Jany Kupkovej, która nie do końca odnajduje się wśród rówieśników (chociaż ma wierną przyjaciółkę , Kristynę, której ojciec wybył w świat wieść życie buddyjskiego mnicha) i która rozpoczyna swoją fascynację Japonią. Druga część to opowieść, w której siedemnastoletnia Jana Kupkova jest w Japonii, a konkretnie w Tokio, w którym w swoisty sposób „utknęła”. Trzecia część to opowieść o Janie Kupkovej, która jest już na studiach doktoranckich, zajęła się gatunkiem mystery i usiłuje zająć się twórczością bardzo mało w zasadzie znanego autora jakim jest Kawashita Kiyomaru. Wraz z poznanym na wydziale innym japonistą, Victorem Klimą, usiłują tłumaczyć tekst tegoż autora. Tekst nosi tytuł „Kochankowie”. Pomiędzy tymi dwojga zaczyna się coś dziać ale jest to zobrazowane jak na najlepszym japońskim drzeworycie, delikatnie, bez niepotrzebnej nachalności. Miałam nawet wrażenie, że my, czytelnicy, domyślamy się tego, że coś między nimi zaiskrzy wcześniej od zainteresowanych 🙂

Autorka książki „Obudzę się na Shibui” jest z wykształcenia japonistką i to się czuje na każdej stronie tej niezwykłej książki. Jako, że i mnie interesuje Japonia, wiadomo, że była ta książka dla mnie rarytasem. Ale sądzę, że i dla kogoś nie interesującego się tym krajem, wbrew pozorom książka może być ciekawa bo tak naprawdę to, co dzieje się na kartach książki dziać się może na swój sposób wszędzie. Bo chodzi tu o przedstawienie pasji człowieka związanej z czymś, opowiedzenie o sile miłości, sile miłości, która może przenosić góry czy w tym przypadku może kogoś (ale nie chcę pisać nic więcej bo nie chcę Wam zdradzać przyjemności czytania jeśli nie znacie tej książki ) ale i sile nienawiści, która chce ze wszystkich sił zniszczyć ową miłość. Jest więc po prostu o ludzkich pasjach, uczuciach, namiętnościach i o tym, że miłość, tak, może zmienić to, co wydaje się nie do zmienienia , tylko jest to opowiedziane z użyciem całkiem fajnego literackiego zabiegu. Ja doceniam elementy metafizyczne czy może inaczej, nadmiernie rozbudowane przenośnie zaklęte w postać ni to myśli ni to ducha, bo podobało mi się, że w ten sposób autorka również oddaje ukłon w stronę swojego wykształcenia. 

Mnie osobiście najbardziej podobała się ta część opowieści, w której Jana utkwiła w ukochanej do tej pory Japonii, którą ta się fascynowała i która stała się dla niej swoistego rodzaju więzieniem.
Uważajcie, o czym sobie myślicie i czego sobie życzycie, bo a nuż się spełni? Tak można odczytać to, co stało się z nastolatką, która siedząc podczas wycieczki do Japonii u stóp psa Hachiko, pomyślała sobie, że „Chcę tu zostać”. No i …została. Na o wiele dłużej niż przypuszczała. Wiodąc oryginalny żywot uczy się języka japońskiego, poznaje japońskie zwyczaje a także nawet zakochuje się w jednym niezwykłym muzyku. 

Trzy plany czasowe, trzy różne etapy życia Jany Kupkovej i różne niespodzianki jakie zdarzają się na kartach tej książki , to wszystko sprawia, że czyta się ją rewelacyjnie. Z wielką szkodą odłożyłam ją i po raz pierwszy, od bardzo dawna (chyba jedynie przy cyklu o Arystokratce Evzena Bocka mam takie myśli) miałam ochotę rozpocząć lekturę od początku. 

Wisienką na torcie jest fakt dotyczący samego Kawashity Kiyomaru ale nie chcę zdradzać zbyt wiele tym, którzy chcą przeczytać tę książkę.

Jednym słowem, „Obudzę się na Shibui” jest bardzo ciekawą i wciągającą opowieścią. Beletrystyką w najlepszym wydaniu (zazdroszczę autorce tak udanego debiutu) , na szczęście nie silącą się na wydumaną filozofię. Nie. Za to zapewniającą czytelnikowi ogrom przyzwoitej dobrej literatury. 

Moja ocena to 6 / 6. 

Dziesięć lat temu…

 …na świat przyszła Emilka. 

Dla mnie w tym dniu rozpoczęło się moje „drugie” życie. Nie wiem, być może logika nakazywałaby aby jeśli już, rozpoczęło się te dwa tygodnie później, niemniej jednak ja liczę to właśnie tak.

Dziesięć lat to bardzo długo i wiele się w tym czasie wydarzyło i lepszego i gorszego i pięknego jak urodziny Brata Emilki, jednak na swój sposób zawsze w ten dzień Rocznicy Jej narodzin ponownie znajduję się w tamten wtorek. I opanowuje mnie wiele wspomnień, co oczywiste, nie są one niestety ani dobre ani szczęśliwe. 

Wielokrotnie już o tym pisałam, że nie pojmę nigdy dlaczego to wszystko potoczyło się tak a nie inaczej. Trudno jest też dopatrywać się sensu w takim dramacie, jaki spotkał tę słodką, walczącą do końca, Najdzielniejszą Dziewczynkę , jaką przyszło mi poznać. 

Kochamy Cię, Córeczko !!!