Wydana w Wydawnictwie Poradnia K. Warszawa (2017).
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa.
Przełożył Tomasz Bieroń.
Tytuł oryginalny Rooftoppers.
Jak miło jest być aktywnym w różnych miejscach związanych z wydawnictwami i książkami na Fb bowiem jest wiele okazji do wygrania bądź otrzymania książki. Nie inaczej było z tą niezwykłą książką.
Po pierwsze, od razu mówię, miałam okazję przeczytać ją jeszcze przed premierą, która o ile teraz się nie mylę, będzie miała miejsce 25 października. Polecam mieć w pamięci jeśli nie tę datę to przynajmniej tytuł bowiem „Dachołazy” to jedna z najładniejszych książek, które miałam okazję przeczytać.
To książka dla dzieci , o czym świadczą między innymi liczne nominacje i nagrody dla niej właśnie w kategorii książek dla dzieci, niemniej jednak według mnie to książka bardzo uniwersalna i bardzo „ponadwiekowa”, że się tak kolokwialnie wyrażę.
Od razu stwierdzę, że książkę tę jeśli bym czytała dziecku to jednak starszemu a tak naprawdę sądzę,że w chwili gdy dziecko samo czyta można o niej pomyśleć jako o podsuniętym pomyśle na dobrą lekturę. Dlaczego? Ano dlatego, że to książka, która może pobudzić wyobraźnię a co poniektórych, którym trudno usiedzieć na miejscu, może natchnąć do rozmaitych pomysłów. Dlatego sądzę, że starsze dziecko jednak lepiej odczyta fikcję napisaną na potrzeby książki.
Tyle tytułem wstępu i małych wyjaśnień a teraz o książce.
Rozpocznę od okładki. Nie ukrywam, że w malutkiej części ale czuję się „matką chrzestną” tegoż graficznego projektu autorstwa pani Marzenny Dobrowolskiej jako, że właśnie biorąc udział w głosowaniu na ten konkretny projekt okładki udało mi się otrzymać książkę w nagrodę za uzasadnienie mojej wypowiedzi. W ogóle muszę powiedzieć, że praca pani Dobrowolskiej nie ograniczyła się jedynie do zaprojektowania pięknej okładki (jak dobrze, że mamy okładkę nie ze zdjęciem a z rysunkiem) a, o ile dobrze rozumiem, również do tego aby zadbać o graficzne szczegóły i oto każdy z rozdziałów książki okrasza rysunek gołębia w locie (na rozmaitym etapie owego lotu!).
No więc już wiemy, że okładka jest ładna ale dobrze, że ta konkretna z gołębiami bo będzie o nich mowa w książce.
Akcja książki dzieje się w katach nieokreślonych ale jest to bezsprzecznie czas przed samolotami, telefonią komórkową i wieloma technicznymi udogodnieniami. Z drugiej strony uważam, że autorka ten zabieg czasu „nie do ścisłego określenia” podaje nam specjalnie po to abyśmy uwierzyli, że tak naprawdę to, kiedy owa historia ma miejsce nie jest najważniejsze a najważniejsza jest treść.
Książka zaczyna się w chwili gdy poznajemy dwójkę jej bohaterów. Małą dziewczynkę wyratowaną z katastrofy statku i mężczyznę. Dziewczynka została znaleziona w futerale na wiolonczelę pływającym po morzu, na którym doszło do katastrofy statku. Mężczyzna, to osoba, która zauważyła dryfujący po wodzie futerał i wciągnął dziecko do szalupy ratunkowej. Charles bo tak ma na imię, postanawia zaopiekować się dziewczynką. Jest to mężczyzna bardzo oryginalny i stosujący niekonwencjonalne metody na życie po prostu a więc i imię dziewczynce nadaje metodą podawania niemowlęciu różnych propozycji imion i obserwowaniu reakcji dziecka. Dziewczynka uśmiechnęła się przy imieniu Sophie i tak oto Charles i Sophie zaczną żyć w londyńskim domu naukowca a ów będzie starał się jak najlepiej mu się wydaje, opiekować się dziewczynką.
Jak wspomniałam, Charles stosuje nietypowe metody w życiu. Nie inaczej jest oczywiście w kwestii wychowywania dzieci. O ile sama Sophie wcale sobie nie krzywduje, to pani urzędniczka z Krajowego Urzędu Opiekuńczego ma na ten temat nieco inną opinię. Nie chcę przedłużać, dość, że pewnego dnia urząd ów postanawia tę dwójkę rozdzielić bowiem według niego Sophie nie otrzymuje właściwej opieki i wychowania.
I tak mogłoby się skończyć gdyby nie kilka faktów. Sophie i Charles zdążyli stać się dla siebie rodziną. I oboje mają silne charaktery. Do tego wszystkiego, nie ma dnia, żeby Sophie nie myślała o swojej matce, którą jak twierdzi a w co nie wierzy niemal nikt, pamięta. Tak więc owa decyzja urzędu staje się przyczynkiem do decyzji dziewczyny (dwunastoletniej już) i jej opiekuna do ucieczki do Paryża. Jako, że w futerale wiolonczeli, w której znaleziono Sophie znaleźli adres twórcy instrumentu odkrywają ,że to właśnie Paryż jest miastem, w którym należy zacząć poszukiwania matki Sophie. Co prawda Charles nie jest zbyt przekonany o słuszności samych poszukiwań gdyż zwyczajnie pewien jest tego, że matka dziewczyny nie żyje, to Sophie po prostu wierzy, że jej mama żyje. I że splot wydarzeń doprowadził do tego aby owe poszukiwania po prostu przyspieszyć.
Ta dwójka trafia więc do Paryża a tam Sophie pozna oryginalnego młodego człowieka, czternastoletniego Matteo. Jest on dachołazem ale o tym oczywiście Sophie dopiero się dowie. Nie przypuszcza zapewne, że uda im się zaprzyjaźnić , co rychło się stanie i że chłopak włączy się w pomoc w poszukiwaniach matki dziewczyny.
Dlaczego ta książka tak mi się podobała? Za okładkę, to już wiemy ale również za wzruszenie, którego mi dostarczyła. Poszukiwania mamy są przez Sophie prowadzone z taką żarliwością, że nie sposób nie uronić łzy wzruszenia. Ale przecież, jak sama Sophie myśli (na stronie numer 32 w książce ) „Matki to coś potrzebnego jak powietrze i woda, (…). Matka to miejsce, gdzie można odłożyć serce. Przystanek, na którym można odzyskać oddech”. W ogóle to cała ta książka posiada niezwykły język, a składam podziękowania panu tłumaczowi za nie spsucie tegoż języka i oddanie niezwykłości i oryginalności tej książki. Dzięki tłumaczeniu książka dodatkowo zyskuje. Co zdanie to praktycznie odczuwałam zachwyt bo wydawało mi się niezwykłe. Mam wynotowane całe masy zdań, cytatów, popodkreślane (tak, jestem tą złą panią, która we własnych książkach, podkreślam, własnych podkreśla i zakłada rogi jeśli chce szybko do jakiegoś cytatu się dostać). Dawno mi się to nie zdarzyło abym co chwila chciała się nad czymś zatrzymać, aby zapamiętać, utrwalić.
I choć może być trudny moment dla miłośników ptaków to jest to książka na swój sposób bardzo delikatna i subtelna.
Przyznajcie się, idąc ulicą patrzycie raczej pod nogi, prawda? W najlepszym razie – przed siebie. „Dachołazy” uczą nas, że ważne dzieje się nie tylko na poziomie naszych oczu ale powyżej i że warto jest idąc ulicą zadrzeć czasem głowę do góry i przyjrzeć się domom czy kamienicom.
Podobno, nie wiem czy to prawda, to informacja z okładki książki, sama Katherine Rundell odbywa wyprawy na dachy. Jestem w to w stanie uwierzyć bo niezwykle wiarygodnie ową dachową rzeczywistość opisała.
„Dachołazom” przyświeca cytat, często powtarzany przez Sophie, a są to słowa Charlesa, a mianowicie aby „Nie przekreślać tego, co jest w życiu możliwe”. To książka o żałobie, o niezgodę na stratę, wreszcie o odnalezieniu motywacji i siły do tego aby zawalczyć o swoje szczęście i marzenia. Piękna, subtelna o czym już pisałam, opowieść a jednocześnie po części po prostu książka przygodowa. O nietypowej dziewczynie, która nie bała się marzyć i wierzyć, że marzenia o odnalezieniu mamy się ziszczą i o bezdomnym chłopaku, który dał się porwać jej sile i wsparł ją swoją pomocą.
To wreszcie książka o niebagatelnej sile miłości i więzów rodzinnych i sile przyjaźni.
Kiedy ta książka pojawi się w księgarniach polecam Wam wziąć ją do ręki i przekartkować. Jestem przekonana, że już pierwsze zdanie wciągnie Was, podobnie jak mnie , w jej niezwykły świat i wraz z Sophie i Charlesem ruszycie, częściowo ulicami ale najbardziej dachami Paryża na poszukiwanie i odnalezienie tego, co w życiu najważniejsze.
Na koniec kilka zdań z książki, jest ona tak przepełniona tymi ładnymi zdaniami, że aż trudno wybrać ale chcę nieco przybliżyć Wam ów niezwykły styl i klimat „Dachołazów”.
„(…) Na jej dłoni wylądowała sikorka. Sophie poczuła się jak obwieszona klejnotami. -Sikorka jest lepsza od pierścionka. I dziksza – uznała, kiedy ptak dziobnął ją w ucho”. (strona 153).
„(…) Łatwiej jest być trochę dzikim dorosłym niż dzieckiem”. (strona 219).
„(…) Może właśnie tak działa miłość. Może miłość nie jest po to, żeby ktoś czuł się wyjątkowy, tylko żeby był odważny”. (…) I jeszcze o matce ” (…) Była miejscem, w którym Sophie mogła odłożyć swoje serce, przystankiem na odzyskanie tchu. Zestawem gwiazd i map”. Oba cytaty ze strony numer 245. A na stronie numer 263 „(…) Jej oczy miały kolor, który spodziewamy się zobaczyć tylko we snach. Ma taką twarz, jakby dwadzieścia kilka razy okrążyła świat”.
I na koniec słowa ze strony numer 252 , które według mnie wiele o samej książce mówią , cytuję „(…) – Nie zadzieraj z dziewczyną, która szuka matki. Nie zadzieraj z dachołazami – szepnęła Sophie. -Nie lekceważ dzieci. Nie lekceważ dziewczyn”.
Nie sądzę aby po tym moim wpisie ktokolwiek nie odgadł, że ocenę jaką „Dachołazom” przyznaję jest ni mniej ni więcej a 6.5 / 6.
Czytajcie !!!
