Wydana w Wydawnictwie Prószyński i S-ka. Warszawa (2011). Ebook.
Przełożył Michał Juszkiewicz. Tytuł oryginału Harvesting the Heart.
Czy macierzyństwa można się nauczyć nie mając własnej matki i co za tym idzie, przykładu?
Czy to, że matka towarzyszy nam od urodzenia do naszej młodości zapewni nam bycie dobrą matką?
Czy posiadanie matki determinuje bycia dobrą matką w ogóle czy nie?
Czy miłość matki do dziecka jest oczywistością? Czy jeśli nie, to można się jej nauczyć?
Te i inne pytania kłębiły mi się w głowie podczas lektury jednej z najlepszych jak dotąd czytanych przeze mnie książek Jodi Picoult „Linia życia”. Lektura wciągnęła mnie ogromnie i nie mogłam się oderwać od opowieści o Paige, dziewczynie, która nie mając przy sobie matki od bardzo wczesnego dzieciństwa, pogubiła się we własnym macierzyństwie.
Nie ma tu za wiele do filozofowania, tym bardziej, że po prostu według mnie książkę trzeba przeczytać. Każdy na pewno odbierze ją na swój sposób, do mnie trafiła w jakimś niewiarygodnie wielkim stopniu i zrobiła na mnie wielkie wrażenie, ogromnie poruszyła emocje.
Miałam też odpowiedzi na niektóre z powyższych pytań. Na przykład takie, że fakt utraty matki w wieku lat pięciu nie (na szczęście, nie!) czyni z potencjalnej przyszłej mamy nieudacznika z góry skazanego na przegraną.
Paige jak sama twierdziła, nosiła w sobie coś w rodzaju skazy, być może. Niemniej jednak w pewnym momencie postanowiła coś w sytuacji, która ją przerosła, zmienić.
Podczas lektury (nie chcę za dużo zdradzać z treści) nasuwa się jak pisałam, sporo pytań, refleksji. Ja sama zastanawiałam się nad tym na ile osierocona w dzieciństwie bohaterka nie cierpi prócz tęsknoty za matką i jej praktycznie wieczną nieobecnością w jej życiu, na depresję poporodową. Którą do dziś dnia, pomimo stwierdzenia takiego zjawiska, wiele osób nazywa „grymaszeniem” czy „kapryszeniem”.
Przypomniał mi się dawny wpis jednej z blogowiczek, która niedawno (to znaczy wtedy niedawno:) zostawszy mamą , napisała bez ogródek o swoich pierwszych krokach stawianych jako mama właśnie. O zaskoczeniu, o frustracji. Została skrytykowana przez bywającą u niej panią, która nawiasem mówiąc, kreowała się na chodzący ideał. Owa krytykantka wyraziła swoje zniesmaczenie a miedzy wierszami owa szczera mama, która napisała jak wygląda jej życie, otrzymała od „chodzącego ideału” przekaz podprogowy jak to sobie nie radzi w życiu i jest fatalną matką. Tamta sytuacja przypomniała mi się podczas czytania książki i chyba również dzięki temu jeszcze bardziej mogłam zrozumieć frustrację samej bohaterki jak i fakt, że w dzisiejszym świecie świeżo upieczona matka z góry skazana jest na samotność przy kołysce bo , nie czarujmy się, gros pracy przy dziecku siłą rzeczy spada na jej barki. Niektórzy to udźwigną. Inni, powodowani własnymi problemami, zaszłościami w swoim życiu, traumami, mogą tego nie udźwignąć.
O czymś takim również pisze w „Linii życia” Picoult.
Mnie się ogromnie podobała, mimo niewesołego jednak wydźwięku i tonu bijącego z lektury.
Moja ocena to 5.5 / 6.
