„Duch na wyspie”. Johan Theorin.

Wydana w Wydawnictwie Czarne. Wołowiec (2014). Ebook.

Przełożył Józef Gast. 
Tytuł oryginału Rorgast.

Tym razem, po „Świętym Psycholu” powracamy do cyklu z Olandii. Muszę jednak przyznać, że ta część podobała mi się najmniej. Chyba między innymi poprzez ciężką tematykę, którą poruszała. Bo jak u Theorina, niby to oczywiście książka z wątkiem kryminalnym a jak zwykle świetnie oddana warstwa psychologiczna. Tym razem dotycząca niespokojnych dusz. Duchów przeszłości, można by powiedzieć. I tego, jak czasem poczucie niesprawiedliwości i krzywdy daje o sobie znać po wielu, wielu latach do tego stopnia, że zemsta staje się najważniejsza. Plus, jak zwykle dobrze pokazany człowiek w nowej roli. Theorin umiejętnie ukazuje w swoich książkach osoby, które znalazły się, oczywiście nie ze swej własnej potrzeby, w nowej roli. Tym razem kogoś, kto zostanie zmuszony do stania się nagle dorosłym będąc dzieckiem i stania się silniejszym niż mógłby przypuszczać, że mu się uda.

Akcja książki jest nielinearna. Współcześnie jedną z głównych postaci jest znany nam już z cyklu olandzkiego, starszy pan Gerlof i to między innymi dzięki niemu poznajemy to, co się dzieje. Przeszłość zaś poznajemy poprzez historię Arona Fredha.

Jak wspomniałam, ta część opowieści olandzkich podoba mi się najmniej. Mimo, że czytało mi się ją dość dobrze, gdzieś w środku lektury przyszło uczucie lekkiego nią nawet znużenia. 

Niemniej jednak już słyszałam głosy pochwalne a więc być może akurat do mnie ta część nie trafiła.

Według mnie książka ta jest interesująca poprzez tematykę, którą porusza. Tematykę niełatwą, ba, koszmarną wręcz. Ale Theorin odrobił swoją lekcję jak zwykle wzorowo, widać, że ten okres historii świata zainteresował go i nie pozostał jedynie pretekstem do popełnienia kryminału z historią i zemstą w tle. Aczkolwiek, jak też wspomniałam, dla mnie tematyka ta okazała się chwilami aż za ciężka. 

Niemniej jednak i tak sięgnę po kolejną u nas wydaną książkę jednego z moich ulubionych autorów a tę oceniam na 4.5 / 6.

„Błękitny Zamek”. Lucy Maud Montgomery.

Wydana w Wydawnictwie Egmont . Warszawa (2013). Ebook.

Przełożyła Joanna Kazimierczyk.

Tytuł oryginału The Blue Castle.

Nie jest to niestety tłumaczenie, które by rzucało na kolana. I to jedyna rzecz, do której się przyczepię. Tłumaczenie, które znałam z kolei „polonizowało” imiona bohaterów, co ciekawe, nie pamiętam, jak miała w tamtej wersji na imię główna bohaterka, która ma na imię Valancy, (czy tam nie ochrzczono ją Joanną?). Pamiętam za to z tamtej starszej wersji Cesię ale ogólnie o wiele większe poczucie humoru cechowało osobę, która popełniła tamto tłumaczenie. Szczególnie widać to w żartach upierdliwego wuja Beniamina, szczególnie zaś w ripoście, jaką główna bohaterka daje mu na jeden z głupich żartów, kiedy już wyzwala się spod pantofla rodzinki.
Skorzystałam z kolejnej promocji na ebooki i powróciłam do jednej z moich ukochanych książek w dzieciństwie (późnym) i młodości (wczesnej).
Nie pamiętam już kiedy czytałam ją ostatni raz. Musiało to być bardzo, bardzo dawno. I jak po nią sięgnęłam tak…przepadłam. Nie mogłam się oderwać!!! 
Co to za wspaniała, ponadczasowa książka. Wspominałam o niej kiedyś pisząc w kontekście pierwszych feministycznych książek (o, proszę, w tym tu wpisie) ale wtedy do niej nie wróciłam.

„Błękitny Zamek” to wspaniała opowieść o wyzwoleniu się. Oto młoda kobieta, która żyje w czasach, w których kobieta niezamężna nie może posiadać żadnej wolności prywatnej, jest skazana na więzienie staropanieństwa pod czujnym okiem starzejących się członków rodziny. To czasy, w których ta kobieta jest jeszcze wciąż średnio dobrze wykształcona, gdyż nikt o to nie zadbał a jej samej z przyczyn finansowych trudno było o to zawalczyć. To czasy, gdy taka kobieta wychowywana jest na bycie żoną i matką. I nikim poza tym. 
To czasy, w których taka kobieta wolna czuć się możne jedynie w sferze własnych marzeń (nikomu nie opowiadanych, oczywiście). W tym przypadku, w Błękitnym Zamku.
Główna bohaterka budzi się w dniu swoich dwudziestych dziewiątych urodzin i w tym dniu praktycznie rusza się malutki kamyczek, który uruchomi lawinę zmian w jej życiu. Ale budząc się Valancy oczywiście tego jeszcze nie wie. 

Cudowna, wspaniała opowieść o wyzwoleniu się. Spod jarzma konwencji, spod jarzma tego, „co wypada, co trzeba” i spod jarzma obaw „co ludzie powiedzą”. Fakt faktem, to wyzwolenie u bohaterki spowoduje pewna wiadomość, która nią wstrząśnie ale w przypadku rewolucji chyba tak właśnie dzieje się najczęściej.

To książka zaskakująco aktualna. Co prawda teraz dwudziestodziewięciolatka bez męża nie jest wytykana palcem i w większości o wiele lepiej wykształcona niż Valancy ale wciąż wiele osób daje się zamknąć w więzieniu „konwenansów”, obowiązków, fałszywego poczucia powinności itd itp. I wciąż wielu osobom przydałby się motywujący kop od losu, który pozwoliłby ruszyć do przodu i nareszcie coś zmienić konkretnie w swoim życiu.

Czytałam tę książkę mimo, że pamiętałam co się wydarzy, niemal z wypiekami na twarzy. Kibicowałam Valancy w jej przetworzeniu się z niepewnej poczwarki w kolorowego motyla i dorośnięciu do bycia samodzielną i WOLNĄ.

Podczas lektury dwa razy spłakałam się okrutnie. Mimo, że nie jest to jak wspomniałam tak z poczuciem humoru tłumaczona książka, do której przywykłam, wiele razy też zdrowo się uśmiałam.

Cieszę się, że ktoś zrobił na nią promocję i że mogłam za pięć złotych przypomnieć sobie coś tak dobrego. Co wciąż daje do myślenia, co gdzieś tam uruchamia jakieś podskórne refleksje, emocje. Ale to dobrze, taka właśnie powinna być bardzo dobra książka.

No i co najważniejsze, a co?! 🙂 Jest happy end. 

Z ogromną przyjemnością oznajmiam, że moja ocena to 6 / 6.

co za mecz!

No ale efekt wspaniały.
Złoto dla naszych siatkarzy! Jesteśmy Mistrzami Świata 🙂
Lepszego początku tygodnia (szczególnie , że za oknem ponuro) wymarzyć sobie nie można.

Brawo Chłopaki! 

Wasze mecze można oglądać bez większych nerwów (chociaż wczoraj nerwy były na początku, oj były), bez przeklinania , całą rodziną, z radością. No i jest gra , emocje, prawdziwy sport.

🙂 

prognozy pogody…

…kompletnie się pomyliły (przynajmniej te netowe, z których korzystamy) i dzisiejsze popołudnie okazało się lepsze od zdecydowanie jesiennego poranka. Rano była silna mgła i zachmurzenie, ponuro, jakaś taka wilgoć wciskająca się w człowieka. Nie ma co, jesień dobitnie się zapowiada. 

Za to popołudnie całkiem całkiem, i o wiele cieplej i słońce nawet na trochę się pokazało, poszliśmy na przyjemny spacer. Niedawno całkiem blisko nas odkryliśmy huśtawki. Ktoś powie, co to za odkrycie ale tu większość placów zabaw posiada tabliczki informujące, że ten czy inny plac zabaw należy się dzieciom z tej spółdzielni czy innej. Hm…
Ten „odkryty” przez nas nie posiada i jakoś od razu fajniej się robi. Janeczek wciąż lubi huśtawki, więc mamy gdzie chodzić.

No a teraz, co za emocje. Nasi kontra Brazylia, oczywiście mówię o siatkarzach. No i jaki będzie wynik?
Ech, na razie Brazylijczycy wygrali pierwszego seta. Ale wszystko może się zdarzyć, prawda?
Oczywiście kibicujemy naszym 🙂 

„Niechciani”. Yrsa Sigurdardottir.

Wydana w Wydawnictwie Literackim MUZA SA. Warszawa (2014). Ebook.

Przełożyła Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska.

Tytuł oryginału Kuldi.

Po „Statku śmierci” tej samej autorki i tym właśnie czyli „Niechcianych” przeczytanych dosłownie na jednym wdechu stwierdzam, że Yrsa Sigudardottir pisze coraz bardziej przygnębiające książki. Podoba mi się sposób jej narracji, klimat książek, jaki stwarza, intryga kryminalna ale…no właśnie, nastrój przygnębienia podczas lektury gwarantowany. Oczywiście, ktoś powie, trudno aby w kryminałach była atmosfera wesoła. Nie o to chodzi. Jednak autorce naprawdę udaje się ostatnio pisać tak, że końcówkę czyta się ze wzruszeniem (kończąc „Statek śmierci” popłakałam się, teraz też nie było mi zbyt do śmiechu). Jej wcześniejsze kryminały aż tak przybijające mi się nie wydawały.

W”Niechcianych” mamy dwa wątki i akcja książki nie dzieje się linearnie. Poznajemy współcześnie głównego bohatera, Odinna, który z ojca weekendowego musi się stać nagle ojcem pełnoetatowym dla jedenastoletniej córki Run po tym jak jego była żona wypadła z okna. Poznajemy też losy dawnego ośrodka dla trudnej młodzieży, którego to sprawę przejmuje po zmarłej koleżance, Odinn. Historię ośrodka poznajemy poprzez jego poszukiwania materiałów na ten temat jak i poprzez historię dawnej pracownicy ośrodka, która niejedno ma do przekazania na temat tamtego miejsca. Miejsca, w którym mało kto przejmował się pomocą dla chłopców a raczej skupiał na własnych problemach i sprawach.

Jak to u Skandynawów bywa, niby to trochę kryminał, trochę horror (duchy odgrywają tu wielką rolę), trochę thriller a są jeszcze inne warstwy. Znów sporo psychologii. Nieźle pokazany proces żałoby małej dziewczynki po nagłej stracie matki, dobrze pokazana próba zmierzenia się z nową dla niego sytuacją w wykonaniu głównego bohatera. 

No i zaskakujące (mnie przynajmniej tak) zakończenie książki. 

Lubię tę islandzką autorkę i na pewno po jej kolejne kryminały sięgnę chociaż nie ukrywam, że mam nadzieję, że jednak trochę odpuści z tym nastrojem przygnębiającym bo trochę mi się on udzielał. 

Moja ocena 5 /6.

 

 

„Kobieta, która przez rok nie wstawała z łóżka”. Sue Townsend.

Wydana w Wydawnictwie W.A.B. Warszawa (2014).

Przełożył Adam Pluszka.
Tytuł oryginału The Woman who Went to Bed for a Year

Książka autorstwa Sue Townsend, autorki niezapomnianych Dzienników Adriana Mole’a, ma jedną z najlepszych okładek, jakie widziałam. I bardzo dobre tłumaczenie, co sprawia, że czyta się ją dobrze, można skupić się na książce a nie na babolach 🙂

Akcja książki rozpoczyna się w dniu gdy bliźniaki Evy i Briana, o mało wyszukanych imionach, Brianne (ona) i Brianne Junior (wiadomo), opuszczają rodzinny dom by wieść studenckie życie na wydziale matematyki Uniwersytetu w Leeds jako małoletni (siedemnaście lat!) geniusze.
Tego samego dnia ich matka kładzie się do łóżka. I nie opuszcza go przez rok.

Brzmi intrygująco? I tak jest. Oto zaczynamy więc lekturę ciekawi czy dowiemy się co tak naprawdę może powodować główną bohaterką książki. Szczerze? Moja opinia jest taka, że Sue Townsend udało się stworzyć jedną z najbardziej irytujących postaci kobiecych w literaturze (drugą taką, która zawsze mnie denerwuje to żona komisarza Brunetti’ego, o czym nie raz wspominałam:).

Niestety, mimo, że powody są w ten czy inny sposób ukazane, pojęcia nie mam, dlaczego bohaterka postanowiła zalec na rok. Odnosiłam wrażenie, że i ona sama do końca nie wiedziała co nią powoduje. Niestety, nie była ona przekonująca, mnie głównie irytowała bo miałam wrażenie, że jej próba „zmienienia czegoś” jest niczym innym a kolejnym wcieleniem dostosowawczym do nędznej rzeczywistości , które przyjęła. Tak jak dotąd biernie podporządkowywała się wszystkiemu i szła a raczej pełzła z nurtem, tak i ta sytuacja, czyli położenie się do łóżka nie jest niczym twórczym, niczym, co ją by uskrzydliło czy wzmocniło a wręcz przeciwnie.

W tym wszystkim jednak autorce w rewelacyjny sposób udaje się pod pozorem niby to humorystycznej opowieści przemycić ukazanie większości bolączek współczesnego świata. Zanik wartości (nie mówię tu kompletnie o jakiejkolwiek religii ale o uczuciach takich jak empatia, współczucie, wzajemna pomoc czy życzliwość), zanik więzi rodzinnych (samej Evy nie lubiłam też za to, że nie budziła moich ciepłych uczuć jako matka). Wspaniały (naprawdę świetnie oddany) opis przedświątecznego rozgardiaszu, który nie zawiera w sobie nic z duchowości a skupia się jedynie na materialnej stronie, która zostanie w dwa dni przeżuta i wydalona, że użyję takiego może niezbyt eleganckiego kolokwializmu. W świecie Evy a także tak wielu z nas, nie ma już miejsca na rozmowę, jest za to miejsce na nowoczesne gadżety. Nie ma miejsca na szczerość wobec partnera, za to jest miejsce i czas na fałszywość i zdradę. Ze nie wspomnę, że ciekawy to początek dyskusji o depresji i osamotnieniu osób nią dotkniętych (temat jakby odżył po śmierci aktora Robina Williamsa ). Itd itp. Townsend nie ma w sobie ani grama z moralizatorki i dlatego też ta powieść brzmi dobrze, bo szczerze przez to, że nie jest kolejnym publicystycznym pamfletem na temat rozwiązłości i zła współczesnego świata.

Mimo, że bohaterka nie budziła mojej sympatii i tak naprawdę kompletnie jej nie współczułam ( irytowała mnie jej bierność) to naprawdę akcja mnie wciągnęła. 
Galeria postaci pobocznych stworzonych przez autorkę jest również niczego sobie, począwszy od męża, który nagle będzie musiał stawić czoła temu, czemu stawiała codziennie czoła jego żona, jak również przez z pewnością oryginalne (to chyba jedyna miła rzecz, jaką mogłabym o nich napisać) bliźniaki Evy i Briana. Są też mamuśki obojga państwa jak i koleżanka z roku akademickiego bliźniąt. I parę innych, w tym moja ulubiona postać, Alexander.

To taka lektura, która niby jest czytadłem a jednak trochę czymś więcej a poza tym dostarcza naprawdę kawałka dobrej rozrywki i oto w czytaniu mi chodzi a więc nie zdziwi chyba moja ocena czyli 5 /6. 

znowu zbiorczo…

…wspominki, co czytałam, bo a nuż ktoś skorzysta i będzie też miał udaną lekturę. 
Za mną takie jak ja to nazywam, ciepłe czytadło, czyli druga książka Mii March, tym razem o tytule „Poszukiwany Colin Firth” (ebook, oczywiście). Rzecz dzieje się w tym samym pensjonacie, w którym miała miejsce akcja jej pierwszej czytanej przeze mnie książki czyli „Klub filmowy Meryl Streep”, o której pisałam w tym wpisie. Dowiadujemy się co słychać u bohaterek tamtej książki a tu poznajemy nowe kobiety, których losy a raczej fragment tych losów, poznajemy. „Świat Książki” ma nosa do wydawania takich niby to czytadeł ale fajnych opowieści, które, przynajmniej ja, nie wiem, jak Wy, bardzo lubię poczytać od czasu do czasu. Nie są to klasyczne romanse, bo za tymi nie przepadam, chociaż są tam jakieś wątki uczuciowe, ale oprócz tego są i inne problemy i tematyka. Może postaci są dość schematyczne i nieskomplikowane, mnie się jednak styl tej autorki podoba i będę sięgać po jej następne książki jeśli oczywiście takie się u nas ukażą a mam nadzieję, że tak. Mam wrażenie, że po trochu otulam się w te opowieści i babskie przyjaźnie i pomoc jaką sobie okazują wzajemnie te kobiety, jak w zimowy wieczór można otulić się w ciepły przyjemny w dotyku koc.

Druga książka, z zupełnie innej beczki to „Niebieskie ptaki PRL-u”, Wojciecha Kałużyńskiego. Ten ebook czytałam nabywszy go w korzystnej promocji bo pomimo, że interesował mnie to pewnie za zwykłą jego cenę bym się nie skusiła a tak? Chyba najbardziej z opisywanych postaci (chociaż nie tylko, oczywiście) zainteresował mnie rozdział o Marku Hłasce, pewnie dlatego, że dopiero co czytałam jego „Listy” poprzedzone opracowaniem jego kuzyna Andrzeja Czyżewskiego. W „Niebieskich ptakach…” obraz Hłaski jest oczywiście zupełnie inny niż w opisach kuzyna, co nie dziwi, bo i dlaczego by miało, natomiast dobrze jest poznać zupełnie inne spojrzenie na daną postać.

Życzę Wam dobrego, spokojnego tygodnia. 

 

roże…

w Powsińskim Ogrodzie Botanicznym wciąż cieszą oko a kolorowy szpaler, pole właściwie pacioreczników zrobiło wrażenie na nas wszystkich. Niewiarygodna feeria barw! Dwa dni weekendu to wykorzystanie naszych kart do OB, które w wakacje jakoś nieużywane były, i podziwianie roślin w Ogrodzie. Roślin i nie tylko albowiem jest tam też obecnie wystawa fotografii autorstwa Stanisława Roszkowskiego pod tytułem „Najpiękniejsze ogrody Japonii”. Jak się nie jest w Japonii, można tam się przejechać i popodziwiać piękne fotografie i wyobrazić sobie chociaż przez chwilę, że się w Japonii jest.

Nie wspominam o wspaniale teraz pachnących ziołach (ach, ten tymianek, bazylia!) , warzywach, gruszkach, słonecznikach. 

Piękny ten nasz Ogród Botaniczny i cieszę się, że mamy takie miejsce tak blisko nas.

Życzę Wam spokojnego tygodnia.

w skrócie…

…to przeczytałam ostatnio dwie książki, każda na inny temat, każda innego gatunku, obie interesujące. 
Pierwsza ucieszy na pewno osoby, które lubią Portugalię , jest to „Samotność Portugalczyka”, Izy Klementowskiej. Nie jest to przewodnik po mieście, raczej większość treści (to zbiór reportaży) dotyczy sytuacji politycznej Portugalii ale na pewno dla miłośników tego kraju lektura według mnie obowiązkowa. 

Druga to „Zanim zasnę” S.J. Watsona. To jego debiut i uważam, że całkiem udany. Owszem, mogłabym się do czegoś tam przyczepić (niekoniecznie do tego, że w pewnym momencie zaczęłam się domyślać głównej historii, jak naprawdę wygląda) ale generalnie ten thriller czytało mi się dobrze i polecam go. 

Fajnie, że wróciło się lato, pogoda w ten weekend naprawdę piękna.

Wczoraj byliśmy na przyjemnym popołudniowym wypadzie do Ogrodu Botanicznego. Róże piękne, pachną wspaniale.