Jeśli kiedyś wpadnie Wam w oko…

…nie, nie paproch a tytuł filmu „Smak Curry” (tytuł oryginalny The Lunchbox, reż. Ritesh Batra, scenariusz Ritesh Batra, Rutvik Oza) a oczywiście do tej pory go nie wiedzieliście, to…polecam z serca. Polecam osobom, które lubią kino nie akcji a raczej „o człowieku”. Spokojne, bez natężenia wydarzeń. Kino wydające się być raczej opowieścią o ludziach i o tym, co im się przydarza. Taki jest właśnie film „Smak Curry”. 
Dwójka samotnych z różnych przyczyn ludzi. Ona młoda mężatka, on odchodzący na emeryturę mężczyzna w jednym z miast Indii a tak naprawdę dziać się ta opowieść mogłaby wszędzie, w każdym innym większym mieście na świecie.
Ich spotkanie a raczej zetknięcie się ich dwóch światów następuje w wyniku przypadku. Ona codziennie szykuje lunch dla swojego męża, który to posiłek zostaje odtransportowany do firmy męża. Jednego dnia w wyniku pomyłki trafia do bohatera filmu i zamiast jeść jak codziennie niesmacznego kalafiora, zajada się pysznymi daniami.
Pomyłka szybko wychodzi na jaw, a oni zamiast ją wyprostować, zaczynają pisać ze sobą codzienne krótkie liściki. Bardzo ładne są te liściki, z krótkimi a jednak często bardzo ważnymi wiadomościami, przesłaniami, które nie są wprost łopatologicznie wyjaśnione a czyta się je „pomiędzy słowami”.
Akcja dzieje się niespiesznie a film jest bardzo ładny, wzruszający, spokojny aczkolwiek zdenerwowałam się niedopowiedzianym zakończeniem… 

Bardzo polecam ten film, jeśli ktoś nie oglądał, ja cieszę się, że nagraliśmy go sobie przed wyjazdem.  

reżyserzy…

…po „Między słowami” zapewne sądzą, że umiejscowienie akcji filmu w Japonii z góry zapewni oglądalność. Cóż. Chyba nie. Ponieważ , o czym pisałam niedawno w innym miejscu, nie mam zwyczaju krytykować czegokolwiek, dopóki nie przeczytam/ obejrzę całości, to i to dokończyłam, chociaż zachwycona nie jestem. A mowa o „Mapie dźwięków Tokio” w reżyserii i ze scenariuszem Hiszpanki, Isabel Coixet. 
Nie moje klimaty, mimo, że pomysł na film był, to Japonka, o której opowiada film, zupełnie nietypowa a przynajmniej nie taka, do której przyzwyczaiło nas kino (raczej już „Ostateczne wyjście” Natsuo Kirino pokazuje podobny klimat, ale to książka).

Ryu to młoda kobieta, która pracuje nocami na tokijskim targu rybnym a w pozostałym czasie podejmuje się innej pracy. Jej życie poznajemy z opowieści jej znajomego, co brzmi o tyle fałszywie, że Ryu jest osobą, która zupełnie nie chce się nikomu z niczego zwierzać i praktycznie nie opowiada nic o sobie, więc nie bardzo wiemy, skąd niby faktycznie miałby on o niej aż tak dokładne informacje. 
Niemniej jednak sama postać Ryu jest dość intrygująca.
Poznajemy ją w momencie, gdy otrzymuje kolejne zlecenie w swojej drugiej pracy. Zlecenie, które zachwieje jej dotychczasową niezawodnością i które sprawi, że utraci ona swój profesjonalizm. 

Nic mnie jednak w tym filmie nie zaintrygowało, nic nie spowodowało refleksji, żadnych, poza narzekaniem na drugiego bohatera, granego przez Hiszpana, który według mnie oczywiście, grał nie bardzo przekonująco i jakoś drętwo. Nie, nie podobał mi się ten film, w którym nawet sceny erotyczne zdają się być naprawdę drętwe i na siłę.

Moja ocena to 2 / 6.
Narzekam tak, bo sama się dałam „złapać” na lep filmu z Japonią , Tokio, w tle, co mnie skusiło a teraz wiem, że należy przed zakupem jednak zrobić porządne rozeznanie w necie czy warto.  

kontrast…

…pomiędzy dwoma filmami akcji, które obejrzeliśmy był duży. Ale to nawet ciekawe doświadczenie, że obejrzeliśmy je jeden po drugim, mogliśmy zobaczyć jak można coś skiepścić i jak można coś zrobić naprawdę dobrze.

Pierwszy film to „Jack Reacher. Jednym strzałem”, w reżyserii McQarrie, z Tomem Cruisem w roli głównej. Ustalmy jedno. Nawet filmowanie z odpowiedniej perspektywy aby Cruise wydawał się wyższy niż jest, nie spowoduje, że dla miłośników książek Lee Childa, stanie się on idealnym odtwórcą roli Jacka Reachera. Niestety, nie. Film bowiem powstał na podstawie książki Lee Childa, „Jednym strzałem”. Cóż. Nie napiszę, że według mnie to gniot bo na szczęście nie uważam go za gniota ale jak to mówi się kolokwialnie, „szału mnie ma”. I sam Cruise według mnie nie pasuje do roli i jego partnerka filmowa, prawniczka, którą grała Rosamund Pike, zawiodła. Nawiasem mówiąc, miałam wrażenie, że ta pani przez cały film miała jedną i tą samą minę. Gdybym miała się pokusić o ocenę to dałabym pewnie najwyżej 4 na 6 i to przez sympatię do książek Lee Childa.

Natomiast coś, co nam się bardzo, bardzo podobało, to „Skyfall” w reżyserii Sama Mendesa i z jak zwykle świetnie zagraną rolą Bonda przez Daniela Craiga. W ogóle to taki nietypowy Bond. Bond opisujący nasze słabości. Naszą ludzką niemoc. To, jak czasem jedni drugich oszukujemy aby nie sprawić im przykrości. O tym, jak najsilniejszych coś czasem pokonać i zmóc może. Tak naprawdę to każdy z bohaterów tej części opowieści o Bondzie z czymś walczy, z czymś się zmaga, odczuwa niedostatek czy słabość. Poza tym, jak zwykle, odpowiednia dawka sensacji w dobry sposób zagrana i przedstawiona, jak trzeba. To wszystko dało nam naprawdę masę atrakcji i powodowało, że film oglądało się świetnie i z odpowiednią dawką napięcia (pomimo, że oczywiście wiemy, że główny bohater, James Bond, wywinie się z każdej opresji).
Bardzo, bardzo dobry film i cieszę się, że wreszcie znalazł się na niego czas. Czekam na następną część przygód brytyjskiego agenta. I oczywiście, w tym przypadku moja prywatna ocena to 6 / 6 , jakżeby mogło być inaczej?

 

filmowo…

…zbiorowo;) 

Zapomniałam się pochwalić, że jakiś czas temu udało mi się otrzymać plakat z serialu „Paradoks” z autografami reżyserów, autora scenariusza i aktorów:) Wzięłam udział w akcji organizowanej na fejsie, która miała na celu jednak uświadomienie telewizyjnym włodarzom, że ambitniejsze i niszowe seriale tak naprawdę TEŻ mają miłośników w gronie widzów telewizji tak zwanej publicznej i podobno z misją.

Udało nam się na raty ale jednak obejrzeć „Zakochanych w Rzymie”, Woody Allena, który nabyliśmy czas jakiś temu. Nie jest to „O północy w Paryżu”, który naprawdę nam się podobał ale akurat mieliśmy na coś tak totalnie lekkiego chęć i wpisał się w tę chęć znakomicie. Wśród wątków najwięcej ubawił nas ten dotyczący celebryctwa absolutnego czyli państwa „znanych z tego, że są znani” a nie z jakiejkolwiek innej sensownej przyczyny. Naprawdę super pokazane to, co obecnie ma miejsce…

A z super odkryć i świetnych seriali, jakie ostatnio na antenie odkryliśmy to „Downton Abbey”. Cóż to za perełka wśród większości seriali emitowanych na właściwie wszystkich kanałach. Na ich tle właściwie nie jest jak perła, jest jak diament, przynajmniej oczywiście według mnie. Angielska prowincja, tuż przed wybuchem IWŚ. Wielka, pyszna rezydencja ziemska. Pan domu, który zarządza , pani domu, która czas spędza na herbatkach wypełnionych perlistym śmiechem dam i wieczornych spotkaniach głośnych od szumu wytwornych kreacji. W końcu trzy córki owej pary, z której każda prezentuje inny charakter i typ urody. To jeden świat. Drugi świat, z perspektywy którego poznajemy akcję filmu to świat służby, który to świat posiada swoje własne „gwiazdy” i charaktery różne jak woda i ogień. I tak oto te dwa światy egzystują obok siebie a czasem wspólnie, co może ale nie musi dziwić. I każdy z tych światów ma swoje własne grzechy, grzeszki i tajemnice. Niektóre z nich wychodzą na wierzch dość szybko, inne zaś powolutku, dopiero się przypiekają, pewnie wyjdą na wierzch niebawem. 
To świat, w którym wszystko dzieje się powoli, niespiesznie na pokojach czyli w domu Państwa i szybko, perfekcyjnie w pomieszczeniach służbowych. To również świat, który nie wiem czy jeszcze istnieje? Chyba nie. Bo to świat, w którym na wieść o tym, że pewien mężczyzna pracuje w kancelarii adwokackiej pańcie robią kwaśną minkę i układają usteczka w skrzywiony dziubek jako, że to okropne faux pas:) Ach, to świat, z którym praktycznie kontrastuje wszystko, co znamy z współczesności. Świat zabawy, rautów, kolacji, po których można długo spać, ale też i zagadek, kto nas podkupi, a za kogo trzeba będzie się wydać aby uratować rodzinny majątek. Emocje powolutku delikatnie sobie pyrkocą, co pewien czas wybuchając jak bąbel z za gorącego sosu na kuchence…
Jeśli dodać do tego wspaniałą scenografię, miłe oku plenery, wspaniałe kostiumy, fryzury i jak zwykle nienaganną grę angielskich aktorów (wspaniała, jak zwykle Maggie Smith jako hrabina Grantham!) to mamy cacko, które oczywiście nasza misyjna telewizja wtryniła w najgorsze pasmo oglądalności czyli poniedziałek o 22.00 kiedy to większość narodu padnięta poniedziałkiem dawno już zmierza w kierunku łóżek…Dobrze, że jest funkcja nagrywania a z forum dowiedziałam się też, że niektórzy kolejne już sezony oglądają gdzieś w sieci…Mam złe przeczucia, że oczywiście oglądalność będzie na tyle kiepska, że drugiego sezonu się nie zobaczy. Przynajmniej w tej telewizji. Obym się myliła, oczywiście!

Miłego, spokojnego weekendu Wam życzę!

„Hanezu”. Reż. Naomi Kawase.

Jeśli ktoś ma ochotę na dość nietypowy film, z bardzo powoli dziejącą się akcją a wypełniony raczej przepięknymi, wysublimowanymi a raczej wręcz wycyzelowanymi ujęciami z treścią bardzo poetycką , to film japońskiej reżyserki jest w sam raz dla niego. 
Stali Czytelnicy wiedzą, że ja czymś takim nie pogardzam i mimo, że w internecie natknęłam się na zawodzące głosy w stylu „o czym jest ten film” itd, to uważam, że osoby lubiące filmy w takiej właśnie konwencji nie zawiodą się na pewno. Muszą tylko wiedzieć, czego się po filmie spodziewać. Nie będzie tu nagłych zwrotów akcji, generalnie wszystko dzieje się dość powolnie i spokojnie a mimo to, to interesujące, film doskonale oddaje nam opowieść o namiętnościach, o pulsujących podskórnie pragnieniach, które uwolnione raz na zawsze często stają się początkiem dramatu. 

Film „Hanezu” wypatrzyłam na Ale Kino! i z chęcią obejrzałam. Za opisem z Ale Kino! , który zresztą możecie przeczytać  o tu, podaję, że tytuł filmu zaczerpnięty został z podobno najstarszego zbioru japońskiej poezji.

I taki właśnie jest ten film. Reżyserce udało się stworzyć niby film, który mimo to zdaje się być opowiadanym nam poematem, wierszem, o niespełnionej , nieszczęśliwej miłości.

Reżyserka filmu, jak wyczytałam właśnie na stronach Ale Kino! ma w swoim dorobku podobno sporo filmów dokumentalnych i to trzeba powiedzieć, widać w tym filmie. Ma to jednak swój urok, mnie nie przeszkadzało, a wręcz w jakiś niesamowity sposób stwarzało dodatkowe wrażenie realizmu, jakbyśmy oglądali czyjeś prawdziwe życie z jakiejś nie do końca etycznie umieszczonej bez wiedzy podglądanych, kamery.

Dodatkowo film dzieje się we wspaniałych plenerach japońskiej prowincji. Ja uwielbiam w filmach japońskich właśnie japońską prowincję.

Ta przedstawiona tutaj jest otoczona niesamowitą przyrodą, rozbuchaną i bujną i właśnie wśród tej bujnej przyrody kłębią się ludzkie namiętności, których w pewnej chwili nie można się już oprzeć, których nie da się okiełznać. 

Jak napisałam powyżej, zdaję sobie sprawę, że na pewno nie jest to film dla każdego. Dla mnie okazał się świetny i bardzo cieszę się, że się na niego skusiłam i obejrzałam. Przyznaję, skusiłam ze względu na Japonię ale otrzymałam kino tak naprawdę uniwersalne, opowiadające o tym, co znamy z każdej przecież szerokości geograficznej. I pytania, refleksje, które zadajemy sobie bez względu na to, gdzie się urodziliśmy. Czy zawsze nasze pragnienia mogą stać na pierwszym miejscu? czy możemy walczyć o spełnienie marzeń za wszelką cenę? czy starają się uszczęśliwić siebie nie unieszczęśliwimy kogoś innego? czy mamy do tego prawo? I wiele, wiele innych. 

Ja ze swojej strony polecam, moja ocena to 6 / 6.


„Piętro wyżej”. Reż. Leon Trystan.

Na fali przypomnienia sobie postaci Eugeniusza Bodo po rewelacyjnej biografii tego aktora, o której pisałam niedawno w tym wpisie, po prostu musiałam przypomnieć sobie moją najbardziej ulubioną polską komedię wszech czasów. A mowa oczywiście o „Piętro wyżej”, filmie z 1937 roku, do którego między innymi Bodo właśnie napisał scenariusz.

Oczywiście, że oceniając go nie jestem i nie zamierzam nawet być obiektywna i tak tak, napiszę to, współczesne polskie komedie mogą się przy niej schować i długo nie wychodzić z ukrycia. (Niektóre mogłyby w ogóle udać się na jakąś wewnętrzną emigrację:).

„Piętro wyżej” to nic skomplikowanego. To w końcu komedia. Oparta na dobrze znanych nam gagach, jak dwa takie same nazwiska mieszkających w tej samej kamienicy adwersarzy panów Pączków (spikera radiowego i właściciela kamienicy). Mamy też omyłkowe zbiegi wydarzeń, jak to, że bratanica starszego pana Pączka trafia do mieszkania Pączka spikera biorąc owo mieszkanie początkowo za mieszkanie swojego wujka. Mamy też dobrze znane postaci komediowe jak starający się o posag pan Kulka. Mamy też gagi sytuacyjne, które same w sobie może nie są zbyt wymyślne a na pewno nie mega ambitne, ale co z tego, jeśli całość tworzy rewelacyjny film, na którym do dziś dnia, pomimo przecież upływu tylu lat wprost trzęsę się ze śmiechu?!

Jeden z tych znanych i do dziś chętnie przecież wykorzystywanych w kinie gagów to przebieranki czyli Eugeniusz Bodo wykonujący przebój a przebrany za tak popularną wówczas gwiazdę Mae West. Ale jak wykonujący?:) To jazzujące wykonanie przeboju (jednego z dwóch, bowiem to film mający wyjątkowe szczęście do przebojów, jakimi są „Umówiłem się z nią na dziewiątą” i właśnie wykonywany pod przebraniem kobiecym przebój „Sexapil”) przeszło do historii muzyki i słusznie. Pojawiło się potem wiele innych interpretacji tej piosenki a ja mówię tak, nie ma lepszej od tej, którą zaprezentował nam w tym filmie Eugeniusz Bodo.

To film, do którego mam sentyment z wielu powodów. Po pierwsze , ukazuje Warszawę przedwojenną. Już w tle czuje się niestety groźne pomruki nieuchronnie mającego nastąpić nieszczęścia wojny aczkolwiek, jak sądzę, nikt nie przypuszcza, jak wielka skala owego nieszczęścia to będzie. Na razie jednak żyje się dobrze, bawi się świetnie przy rosnącej popularności młodego i świeżego gatunku muzycznego zdobywającego popularność czyli jazzu, którego miłośnikiem jest pan Pączek spiker radiowy. Chodzi się na bale, bawi się, flirtuje, kocha i walczy z nielubianym sąsiadem. Żyje się na całego! 

Jest wreszcie Polskie Radio i jego początki! To w końcu, jakby nie było, film z Polską Jedynką w tle:)

Wszystkie role w filmie świetnie zagrane. Starszy pan Pączek zagrany przez Józefa Orwida to majstersztyk. Bodo? wiadomo, to klasa sama w sobie. Ta komedia spełnia wszystkie wymogi komedii właśnie, ma odpowiednią ilość gagów, zabiegów sytuacyjnych, które nas śmieszą a jednocześnie od początku zapewnia to błogie poczucie pewności, że wszystko i tak skończy się dobrze (celowo nie używam ogranego terminu happy endu).

Plusem dla mnie są jeszcze wnętrza, które łapczywie zawsze przy tej okazji oglądam,mówię oczywiście o scenografii,  jak również zawsze patrząc na filmy przedwojenne, wzdycham do stylu ubierania się ówczesnych ludzi. Ach co za elegancja i szyk! Panowie, którzy nie wybierali się z domu bez krawata i kapelusza. Panie również eleganckie (chociaż nie lubię futer tak wtedy promowanych jako zapewne oznaki bogactwa międzywojennego społeczeństwa) i zawsze w jakimś nakryciu głowy. Do tego eleganckie pantofle…Hmmm…

Przy okazji tego filmu przypomniałam sobie inne, w których występuje przebranie się za płeć przeciwną. W „Piętro wyżej” przebranie jest na chwilę, ale może przypomnimy sobie tytuły filmów, w których przebieranki grają z tych czy innych przyczyn ważną rolę?
Ja przypomniałam sobie „Pół żartem pół serio” ,  „Yentl” (z B. Streisand) , nasza komedia „Poszukiwany poszukiwana”, „Tootsie”, no i już całkiem współczesna „Pani Dubtfire. Wygląda na to, że częściej przebierają się za kobiety mężczyźni. O, jeszcze w „Zmiennikach” następuje przebranie kobiety za mężczyznę. Może jeszcze jakieś tytuły?

Wracając do filmu, to nie muszę dodawać, że polecam, bo uwielbiam bezkrytycznie.

Moja ocena to 6 / 6 (a może i 7 / 6).



 


„Ulica Paradis 588”. Reż. Henri Verneuil.

Znacie to uczucie, kiedy zmęczeni „jakością” tego, co leci na kanałach telewizji zaczynacie po nich „skakać”, trafiacie na fragment filmu i coś, nie wiecie dokładnie co konkretnie, powoduje, że każe się Wam na nim zatrzymać? Ja tak dziś miałam i gdyby nie to, że byłam zirytowana sieczką w państwowej i nie tylko, telewizji, która leciała, nie trafiłabym na jeden z najpiękniejszych i najlepszych, tak, nie waham się użyć tego słowa, filmów, jakie w życiu widziałam! Niech żyją te dobre przypadki, które owocują niespodziankami tego kalibru i takiej filmowej klasy.

„Ulica Paradis 588” to film, o którym powiem jedno, wrażliwcy koniecznie muszą zasadzić się na nim z pudełkiem chusteczek. Łzy i ogrom oczyszczającego wzruszenia- wpisane w seans. Wręcz nieodłączne. Ale to dobre wzruszenie. To właśnie takie wzruszenie, które przypomina, jaka powinna być rola kina (dla mnie przynajmniej). Jednak nie tylko ta rozrywkowa, chociaż czemu by nie, ale jak dla mnie przede wszystkim płynąca z serca, mówiąca coś ważnego o człowieku, o uczuciach, o nas samych poniekąd.

Film powstał w 1992 roku i wyreżyserował go reżyser ormiańskiego pochodzenia. 

W swojej filmowej opowieści na pewno reżyser zawarł swoje własne myśli, refleksje, swoje uczucia. To się po prostu czuje. To opowieść o mężczyźnie, który odniósł sukces. Pisze popularne sztuki, wystawiane na deskach całego świata. Jego rodzice to uchodźcy z Armenii, którzy mieszkają w Marsylii podczas gdy syn wraz z rodziną mieszka i odnosi sukcesy w Paryżu. 
Rodzice Pierre Zakara (pseudonim wymyślony przez żonę autora sztuk na potrzeby prężnego PR-u) to cisi, spokojni ludzie, którzy najwyraźniej wyszli z założenia, poniekąd słusznego, że dziecko chowa się nie dla siebie, że trzeba mu pozwolić realizować się i żyć własnym szczęściem. Nie wtrącają się więc i nie chcą mu wręcz przeszkadzać. Jednak w dniu premiery jednej z najważniejszych sztuk Pierra, do stolicy Francji obejrzeć ją przybywa ojciec bohatera. Jest tak dumny z syna!

Spotkanie niestety, nie do końca się udaje. Syn nie przyjmuje go w swojej rezydencji, a funduje luksusowy ale jednak hotel. Niepotrzebna zaś telefoniczna rozmowa w sumie doprowadzi do tragedii…

„Ulica Paradis 588” to piękny film o tym, jak ważna jest dla nas nasza przeszłość. To ona, wbrew temu, co możemy czy wręcz chcemy sądzić, determinuje nas i naszą przyszłość. Chociaż często tak bardzo chcielibyśmy o tym zapomnieć. 
To film o tym, że nasze korzenie są ważne. Jakiekolwiek by one nie były. I starając się o nich zapomnieć, ba, wręcz wyrwać je z naszego życia, czynimy największą szkodę niekoniecznie naszym przodkom, ale nam, tak, właśnie nam samym! 

To opowieść o tym, że możemy żyć w teraźniejszości pamiętając jednak o naszej tradycji i korzeniach. To także opowieść o bezmiarze rodzicielskiej miłości, która zawsze stanowi dla nas coś w rodzaju pancerza ochronnego, a z istnienia którego to pancerza tak wielu z nas dowiaduje się praktycznie dopiero po śmierci rodziców. To film o docieraniu do siebie samych, do sensu swojego życia w oparciu o naszą tradycję i naszych bliskich.

Jak wspomniałam wcześniej, seans niemożliwy bez solidnego wsparcia chusteczkowego, bo oczy będą mokre nie raz i nie dwa, ale nie szkodzi, jak też mówiłam, to wzruszenia z rodzaju tych dobrych, wartościowych, potrzebnych nam w naszym życiu.

I na koniec zapytanie, jest tyle genialnych, wspaniałych filmów jak ten, o którym pisze. Gdzie one są???????
Czy może któryś z kinomaniaków jeśli oczywiście zna ten film, o którym piszę, mógłby wesprzeć jakimiś tytułami podobnych wspaniałości? Które przeniosą mnie w świat wspomnień, refleksji, które sprawią, że zrozumiem dokładnie na czym polega właśnie „magia kina”.

O tym filmie wiele w internecie nie ma, na stronie filmwebu jest co nieco ale nie do końca solidnie napisane ale zawsze chociaż obsadę sprawdzić można. Przy okazji, w filmie zachwycają dwie wspaniałę role, Omara Sharifa w roli ojca bohatera i Claudii Cardinale w roli matki.

Ze szczerego serca polecam i myślę, że ci, którym w jakiś sposób uda się ten film zobaczyć, nie będą czuć się zawiedzeni.

Moja ocena, co chyba nie dziwi, 6 / 6. A może nawet 7 / 6.  

Update do wpisu: na kanale Zone Europa film ten będzie emitowany 25 maja a okazuje się, że jest on kontynuacją innego „Mayrig znaczy mama”, który będzie na tym samym kanale emitowany 6 maja. 

hiszpańskie akcenty…

…w ramach lektury i filmu ostatnio sobie zafundowałam. Najpierw to „Prześwietny raport kapitana Dosa” Eduardo Mendozy czyli książka z cyklu humor absurdalny. 

Poznajemy akcję książki poprzez raport pisany przez kapitana Horacio Dosa, który to dostał misję rejsu z Ziemi w nieznanym mu bliżej kierunku, nie znając czasu podróży i bliższych realiów tejże. Wie tylko, że w pojeździe kosmicznym, którym dowodzi znajduje się nietypowa zbieranina ludzi, o których na pewno nie można powiedzieć , że są przeciętni. Mamy więc sektor Upadłych Kobiet czy Przestępców czy też Nieprzewidywalnych Staruszków. Do tego wieczne problemy z samą podróżą, której jak wspomniałam ani czas ani cel nie jest znany kapitanowi, nieustające problemy z zaopatrzeniem, które owocują wiecznym podenerwowaniem i nastroju buntu wśród podróżujących, do tego humor Mendozy, wychodzi niezła całość aczkolwiek muszę powiedzieć, że nieco zbyt wiele tego absurdu i jak dla mnie nie jest to jednak jego najlepsza książka. O wiele bardziej podobała mi się jego książka „Brak wiadomości od Gurba”, o której pisałam tu. Moja ocena to 4.5 / 6. 

Wychodzi na to, że teraz też trochę ponarzekam. Przechodzę bowiem do filmu, na który tak się naczekałam, czyli najnowszego filmu Pedro Almodovara, „Skóra, w której żyję”. Tak, czytałam książkę i muszę powiedzieć, że chyba niepotrzebnie jednak z myślą o niej siadałam prze ekranem. Cóż, Pedro Almodovar faktycznie ujął temat po swojemu i jednak powiedziałabym, że film jest bardziej „na podstawie książki” niż jej wierną ekranizacją. Gdybym umiała to oddzielić , może miałabym jeszcze większą przyjemność z oglądania. Nie, nie uważam, że film jest zły. Podobał mi się, ale zabrakło mi w nim tego „czegoś”, co sprawia, że nie umiem się od Almodovara filmów oderwać. Tym razem oglądaliśmy film praktycznie trzy dni, fakt faktem, że czas odgrywał rolę ale jednak, jest to dla mnie znak, że ten film na pewno nie będzie moim jednym z najbardziej ulubionych filmów tego reżysera, za którego filmami przecież tak przepadam. 

W książce czułam o wiele większe napięcie, niż w filmie. I film nie niósł ze sobą aż tak mrocznego klimatu, jaki odczuwałam podczas lektury „Tarantuli”, o której pisałam tu.

W skrócie, bo też nie chcę zdradzać za wiele z treści aby nie popsuć przyjemności oglądania filmu tym, którzy do tej pory go nie widzieli. W willi znanego i bogatego chirurga plastyka mieszka tajemnicza kobieta, Vera. Właściwie nie tyle mieszka, co jest przez niego więziona i przetrzymywana. Praktycznie jej życie jest zależne tylko i wyłącznie od niego. On zaś opanowany jest swoistą obsesją stworzenia czegoś nowego związaną ze swoim zawodem, która to obsesja w pewnej chwili pomoże mu zrealizować perfidny plan zemsty. Niestety, jak napisałam, jakoś zabrakło mi napięcia, tego trzymającego w niepewności o co chodzi dreszczyku. 
Jak na razie więc moim ulubionym filmem Almodovara pozostaje wciąż „Volver”, o którym tu.

Moja ocena filmu „Skóra, w którym żyję” to również 4.5 / 6.

ulubione seriale…

…zaproszono mnie w dwóch miejscach o tu i tu do udziału w zabawie na temat ulubionych seriali.

Też , jak Kaye muszę powiedzieć, że nowości raczej wśród nich nie będzie, ale jedna tak:)

Zaczynając, jeden z najulubieńszych to było emitowane w końcówce podstawówki mojej „Cudowne lata”. Za super poczucie humoru i świetne pokazanie dorastania wśród rówieśników w okresie od amerykańskiej interwencji w Wietnamie. Więcej można poczytać chociażby tu. http://www.filmweb.pl/Cudowne.Lata

Drugi serial też leciał jakoś w podstawówce i początku mojego liceum a był to „Bill Cosby Show”. Uwielbiałam przygody tej wielodzietnej rodziny (dla mnie jedynaczki posiadanie tak licznego rodzeństwa to była wielka atrakcja, którą mogłam sobie tylko wyobrazić). Więcej tu. http://www.filmweb.pl/serial/Bill+Cosby+Show-1984-88364

Serial, który zakupiłam niedawno i oglądam na nowo a który po raz pierwszy mnie zauroczył kiedy byłam w drugiej klasie liceum (pamiętam, jak emitowali pierwszy odcinek). Mowa oczywiście o „Przystanku Alaska”. Dzisiaj serial, który z pewnością przeszedłby niezauważony, tak myślę. Bo i co? żadnych sensacji, żadnych ubijających niewiernych mężów żon, żadnych zdrad spektakularnych, żadnych wyuzdań, nuda panie. I tylko niesamowite postaci, z których każda ma jakiś rys (owszem, być może niektóre są kompletnie przerysowane, ale? nie szkodzi). Co mnie wtedy i dziś zachwycało? To to, że ten serial zdawał się być enklawą dla wszelkich osób zwanych przez innych dziwakami, czasem nieudacznikami. A tam właśnie one są u siebie, nikt nie daje im odczuć, że są inne od pozostałych czy że ich życie nie wpisało się w nurt realizujących karierę odnoszących sukcesy ludzi. No i fajny element wspólnoty małej lokalnej społeczności. Dla ciekawostki, kiedy oglądam serial po latach nastąpiło u mnie kompletne odwrócenie sympatii do postaci względem tego, co odczuwałam mając lat 16:) ale nie napiszę kogo polubiłam a kogo znielubiłam, niech to pozostanie moją słodką tajemnicą.
Więcej o serialu: http://www.filmweb.pl/Przystanek.Alaska

Niedawno obejrzałam na nowo jedyny serial medyczny jaki w ogóle jestem w stanie obejrzeć, czyli „Szpital na peryferiach”. Nie lubię seriali medycznych, książek z wątkiem medycznym (tak popularnych na przykład thrillerów medycznych), nie czytam blogów lekarzy itd itp a ten jeden mnie fascynuje. Siermiężna to teraz widać produkcja, ale problemy przedstawione jak najbardziej aktualne. Leciało na Kino Polska i muszę powiedzieć, że wciągnęło mnie niezwykle. Także kontynuację uważam za dość udaną.  Więcej o serialu tu: http://www.filmweb.pl/serial/Szpital+na+peryferiach-1977-99684

Jednym z najstarszych, który oglądam bardzo regularnie to „Wojna domowa”. Uwielbiam wszystkie postaci ale rodziców Pawła najszczególniej (Irena Kwiatkowska i Kazimierz Rudzki zrobili tu po prostu cudowny majstersztyk, to duet wszech czasów!). Za co lubię serial? Znowu za poczucie humoru, na niektórych scenach kwiczę dosłownie. Niektóre odezwanka , jak Rudzkiego w odcinku, kiedy do Jankowskich przyjechał kuzyn z Anglii czyli „Dobrze nie jest” weszło do mojego słownika:) za grę aktorów, którzy wszyscy bez wyjątku grają świetnie i za to, że ten serial jest lekiem na smutki i przygnębienie (tak samo zresztą jak „Przystanek Alaska”). http://www.filmweb.pl/serial/Wojna+domowa-1965-11753

Z takich nowszych, to swego czasu bardzo też lubiłam „Seks w wielkim mieście” za (znowu;) poczucie humoru i nie tylko. I chociaż wkurzało mnie, że Carrie tak namolnie lgnęła do nieodpowiedniego faceta ( w ogóle to średnio za nią przepadałam) to z przyjemnością oglądałam przygody czterech koleżanek. Moją ulubioną bohaterką tego serialu była Charlotte.

Teraz dwa seriale kryminalne. Jeden to serial, z którego również do naszego języka (bo ten serial lubimy we dwoje z P.) weszło trochę powiedzonek, jak na przykład osławione „dzidzibutki” czyli jak się pewnie już fani domyślają „07 zgłoś się”. No, zgadzam się, peerelowski to serial, zgadzam się, że oficer milicji mocno tam zblazowany i w ogóle ale nic na to nie poradzę, że serial lubię, oglądam raz na jakiś czas mimo, że znam niemal na pamięć wszystkie odcinki. Więcej o serialu tu: http://www.filmweb.pl/serial/07+zg%C5%82o%C5%9B+si%C4%99-1976-36084

A na koniec serial, który oglądamy we dwoje i jest to nasz wspólny ulubiony serial. Jest to NCIS.
To serial jak najbardziej współczesny, amerykański, opowiada o agentach pracujących w wydziale śledczym agencji rządowej, którzy rozwiązują sprawy kryminalne związane z amerykańską marynarką wojenną. Grupa agentów jest świetna, znów jest tam wiele poczucia humoru plus ciekawe osobiste zdarzenia w życiu każdej z osób tam pracujących, które poznajemy w miarę upływu akcji. Najlepszy jest dowodzący grupą Agent Leroy Jethro Gibbs. Trochę jak Jack Reacher, to facet, którego mierzi niesprawiedliwość, który lubi sprzątnąć na świecie i sprawić aby osoby, które zostały poszkodowane zaznały chociaż w jakimś minimalnym stopniu sprawiedliwości i na swój sposób ukojenia. Wiele osieroconych rodziców jest mu wdzięcznych za pomoc przy rozwiązaniu sprawy zabójstwa ich dzieci. Gibbs przeszedł osobistą tragedię, meksykański handlarz narkotyków zabił mu ukochaną żonę i córeczkę i od tej pory coś się w nim zmieniło, ale jest jedna rzecz, która rozmiękczy twardego Gibbsa. Kiedy tylko na swej drodze napotyka małe dziecko, szczególnie to poszkodowane lub takie, które straciło rodzica, Gibbs zrobi wszystko, aby mu pomóc. Więcej o serialu możecie poczytać tu:
http://www.filmweb.pl/serial/Agenci+NCIS-2003-125075 

No i tak, takie to są te moje ulubione seriale. 
Nie będę wyznaczała innych do łańcuszka, ale być może ktoś zechce wypisać swoje ulubione seriale, to proszę zostawić namiar na swój wpis w komentarzach pod tym wpisem. 

 

 

„O północy w Paryżu”. Reż. Woody Allen.

Muszę powiedzieć jedno, nie wiem, jak ten tekst brzmi w oryginale bo oczywiście zagłuszył go lektor, ale tekst, „odkąd zaręczyłem się z Inez miewam napady paniki” to tekst roku. Napiszę jedno, bardzo się cieszę, że wrócił stary dobry Allen, bo po drodze obejrzałam jego „Co nas kręci co nas podnieca”, który mocno mnie zawiódł.

Napiszę jeszcze jedno, „O północy w Paryżu” to coś w sam raz dla tych, którzy poszukują czegoś na zimowy mroźny wieczór, kiedy wiosna zdaje się być jeszcze bardzo daleka a potrzebują czegoś mocno rozgrzewającego, czegoś, co jest, jak piszą na okładce filmu, który nabyłam z pismem , „pogodnego”, z poczuciem humoru. Coś takiego było mi potrzebne i coś takiego dokładnie otrzymałam w tym seansie. Świetnie!

Woody Allen zafascynowany jest Paryżem i tym filmem oddaje miastu laurkę. Widać tę fascynację w stworzeniu Paryża, który do końca chyba nie istnieje (i wbrew temu, co pomyśleli ci, którzy film widzieli mam tu na myśli raczej fakt pustych ulic, braku korków na ulicach i braku tłumów. Bo w ten Paryż z drugim dnem, które przenieść nas może w świat najpiękniejszych przygód , spełniający nasze marzenia wierzę jak najbardziej;).

Być może film był realizowany w sierpniu, kiedy podobno Paryż pustoszeje? Nie wiem, takie moje myśli.

Oto poznajemy młodych ludzi, Inez i Gila. Ona jest bogatą z domu, młodą córeczką tatusia (który nie znosi przyszłego zięcia), on popełnia scenariusze, które przynoszą rewelacyjne pieniądze ale jego marzeniem tak naprawdę jest napisać powieść i wieść swe życie jako pisarza, najchętniej właśnie w Paryżu. Jest on nieuleczalnym romantykiem mocno skontrastowanym ze stojącą silnie na ziemi narzeczoną. Ślub w perspektywie, Inez ogląda krzesła za niebotyczną sumę, a Gil zaczyna mieć kryzys. Kryzys własnego życia, poniekąd tożsamości. 
Nie bez znaczenia jest też fakt, że zabawnym zbiegiem okoliczności nasi narzeczeni podczas tej podróży przedślubnej do Paryża spotkali znajomych. Irytującego,  przeintelektualizowanego Paula i jego towarzyszkę. Paul był ongiś miłością Inez i oczywiście szybko domyślamy się, że coś w związku z tym będzie na rzeczy.

Znudzony nieciekawym towarzystwem, które niestety przykleiło się do młodych i odczepić nie chce, Gil samotnie wędruje pewnego wieczoru po mieście i oto po północy przytrafia mu się coś niezwykłego, oto bowiem trafia na imprezę z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Sztuka art deco ma się w najlepsze,  młodzi intelektualiści i bohema artystyczna bawi się świetnie. A Gil z radością poznaje małżeństwo Fitzgeraldów,  Hemingwaya, Gertrude Stein i inne postaci bywające w tamtym czasie w niezwykłym mieście jakim jest Paryż.

Pomysł na spotkanie postaci z przeszłości, ktoś powie, nic nadzwyczajnego. Oczywiście, ale to nie przeszkadza w oglądaniu. Romantycy, osoby, które czasem mają chęć powiedzieć, że chyba nie urodziły się w idealnych dla siebie czasach, które sięgają w przeszłość, na pewno zrozumieją tęsknoty i pragnienia głównego bohatera.

Na drodze Gila stanie jeszcze piękna Adriana, które to spotkanie uświadomi bohaterowi dobitnie, czego oczekuje po swoim życiu, czego pragnie i co tak naprawdę chce w życiu robić. Przede wszystkim nie bać się własnych marzeń i pragnień.

Wszystko oczywiście okraszone specyficznym dla Allena poczuciem humoru, ale nie ciężkostrawnym, lekkim, pogodnym właśnie. w sam raz. 
No i oczywiście sądzę, że po filmie większość z nas zastanawiała się, kogo z przeszłości chciałaby spotkać, gdyby się nadarzyła taka okazja, ja siostry Kossakówny, niektórych aktorów kina przedwojennego (polskiego) i właśnie większość postaci, które spotkał Gil w filmie.

Polecam, miła rozrywka. Moja ocena to 5 / 6.